Info
Ten blog rowerowy prowadzi anika z miasteczka Zabrze. Mam przejechane 4942.00 kilometrów w tym 1447.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 14.50 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 19600 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Sierpień2 - 0
- 2013, Lipiec9 - 5
- 2013, Czerwiec12 - 6
- 2013, Maj11 - 9
- 2013, Kwiecień11 - 2
- 2013, Marzec3 - 0
- 2013, Luty1 - 3
- 2013, Styczeń1 - 0
- 2012, Listopad1 - 1
- 2012, Październik1 - 0
- 2012, Wrzesień5 - 0
- 2012, Sierpień12 - 3
- 2012, Lipiec12 - 1
- 2012, Czerwiec16 - 22
- 2012, Maj16 - 7
- 2012, Kwiecień17 - 8
- 2012, Marzec9 - 4
- DST 52.00km
- Teren 48.00km
- Czas 05:10
- VAVG 10.06km/h
- Temperatura 24.0°C
- HRmax 189 ( 95%)
- HRavg 158 ( 79%)
- Kalorie 3890kcal
- Podjazdy 1800m
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
MTB Marathon Wałbrzych
Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 20.05.2012 | Komentarze 2
Pech nie towarzyszył od początku. Ekipa przyjechała po mnie nawet punktualnie, droga przebiegła gładko i przyjemnie. Problemy zaczęły się gdy będąc już przygotowana do startu chciałam jeszcze posmarować łańcuch... i zobaczyłam że jedno kółeczko wewnątrz ogniwa jest pęknięte. Poprosiłam Tomka żeby założył w to miejsce spinkę. Niestety spinki nie dało się założyć, nie wiadomo dlaczego. Pojechaliśmy pod serwis, tam nabyłam drugą spinkę w promocyjnej cenie 14 zł, niestety też były problemy ale po kwadransie Panowie z DSR dali jakoś radę :) I pomyśleć że chwilę wcześniej nakś przez telefon powiedział mi: "wykończ ten napęd", jako że w domu czeka nowy zestaw którego po prostu nie zdążyliśmy założyć... życzenie niemalże się spełniło tyle że w złym momencie.
W międzyczasie Mikołaj zakładając buty zauważył brak bloku; przerdzewiała blacha trzymająca od środka i nie dało się naprawić. Kupił platformy i pojechał z jednej strony na spd a z drugiej na platformie ;P
Gdy odzyskałam rower, zostały cztery minuty do startu. Bieg do biura zawodów odbić numer, a tam już zakończono pracę... i nikt nie wiedział na pewno czy jak pojadę to będę w klasyfikacji... Eh.
No trudno, mówię sobie, jadę. Na start była runda honorowa po mieście, na której, pomimo zakazu wyprzedzania, jakoś dotarłam do Rafała którego plecy widziałam kilkadziesiąt metrów z przodu.
Trasa od początku łatwa i szeroka, i niestety nie odbyła się naturalna selekcja jak w Złotym Stoku, w związku z czym pierwsze przewężenie na zjeździe zapewniło Nam przymusowy relaks. 10 minut w plecy. A trasa była wymarzona, gładki singiel na stromym zboczu; ścieżka marzeń ale solo, a nie z pieszą pielgrzymką w dół. Zresztą ludzie schodzili na każdym błotku, agrafce, kamieniach. MASAKRA. Nie ma mowy, przy następnym starcie ustawiam się na początku sektora bo można dostać szału widząc co się dzieje przy końcówce.
Trasa była bardzo interwałowa; w suumie średnio mi się to podobało mimo że generalnie wolę to niż długi podjazd- długi zjazd. Ale jakoś tu wkurzało że nie było czasu odpocząć na zjazdach bo czekał kolejny podjazd.
A potem był tunel. Tunel, na którego widok serce zabiło szybciej i przykleił się uśmiech do twarzy, bo tego typu konstrukcje wywołują dreszczyk emocji. Dziwny, doskonale zachowany, mroczny, jajowaty tunel z mikroskopijną drobinką światła na końcu.
Tunel, który według zapewnień Organizatora miał być wystarczająco dobrze oświetlony. Niezły żart. Kilka lamp na 1600m? Hłe hłe. Ludzie odbijali się od ścian, prowadzili rowery, jakaś dziewczyna szła i płakała. Ale byli i tacy co wyprzedzali... czułam się jakbym jechała z zamkniętymi oczami, strasznie porypane wrażenie. Jedynie ledwo widoczny zarys kogoś przede mną wskazywał drogę, dopóki jechał mogłam jechać i ja.
Tunel się skończył, a za nim kolejne 10 minut stania bo do góry prowadziły prowizoryczne schody i zator. Na górze mój rower doznał zaszczytu bycia podniesionym, a następnie upuszczonym przez samego Szefa imprezy ;P normalnie chyba nie będę go myć ;)
Nastąpił etap fajnych szutrówek, a potem jakiś zupełnie niepotrzebny szczyt chyba dla zwiększenia ilości przewyższeń dodany,na który trzeba było nieść rowery, i nieść je w szeregu który poruszał się ślimaczym tempem. Wtedy przypomniałam sobie ostatnie Jeseniki i takie samo podejście z pełnym plecakiem, gdy nie było jak zarzucić roweru na plecy... i od razu poczułam się lekko i komfortowo ;)
Zjazd stamtąd bardzo fajny, jeśli dobrze pamiętam; szutrowy czyli Ania korzystała. Rafał się gdzieś jakoś zgubił. Potem pamiętam jakiś kawałek łąki; jak to łąki u Golonki niby łagodne a jednak większość poległa i prowadziła. Wjechałam :)
A potem był wkurzający, płaski singiel na bardzo stromym stoku, który miał parę kilometrów i nic nie wnosił do wyścigu; po prostu nabijanie dystansu jak dla mnie. I tam spotkała mnie kolejna przykra rzecz. Nie wiem jakim cudem, ale na moje oko sprawcą zamieszania stała się mała gałązka, taka mniejsza od ołówka. Jakoś się wkręciła i zatrzymało mnie w miejscu, wypadło tylne koło i koniec jazdy. Hak przerzutki, który raz był już prostowany po którejś mojej hałdzie, wygiął sie jakby nie był z metalu. Obok ktoś łatał dętkę, poradził by naprostować to kamieniem, nawet troche postukał w niego, i sobie pojechał, a ja zostałam bezradna bo mimo tego nie dało się wkręcić przerzutki. Już miałam pewność, że ostatnie 12 km będę musiała pokonać z buta, bo rower do niczego się nie nadaje. Na szczęście po dłuższej chwili zjawił się Rafał, którego w ramach zespołowego pecha dopadło zatrucie i stracił kupę czasu na zwijanie sie z bólu. Szybko coś tam pokombinował i zapewnił, że mogę jechać dalej.
Przerzutka krzywa, łańcuch połatany, koło już raz wypadło... Nie umiałam jechać ze spokojną głową i na podjazdach cierpiałam słysząc jęki napędu i trzeszczenie krzywej przerzutki, a na zjazdach trzymałam kurczowo hamulce bojąc się prędkości bo już widziałam w wyobraźni jak mi to koło wylata i szybuję w dół... Morale spadło mi do zera i toczyłam się, dosłownie, znużona i z poczuciem bezsensu. Rafał w podobnym nastroju towarzyszył prawie do końca, potem po bufecie wróciły Mu siły i podgonił sobie o pare miejsc.
Brak oznaczeń pod koniec sprawił, że przejechałam przez metę nie wiedząc że to meta; stało tam z pięć osób może i myślałam że to kolejny punkt kontrolny. Jechałam więc na pamięć tam gdzie był start i szukałam tej mety dopóki nie spotkałam Rafała który wrócił ze mną kawałek i uświadomił że jednak zostałam odhaczona.
Myślałm że byłam jedną z ostatnich osób, jednak za mną dojechało jeszcze z 50 zawodników, więc tragedii nie było. Natomiast satysfakcja z wyścigu żadna i 9 miejsce w kategorii nie cieszy wcale bo powinno być o 3-4 wyżej; bardzo mało osób tym razem miałam w kategorii.
Sypią się niepochlebne komentarze na forum MTB Marathonu, i słusznie. Sporo było nieprzemyślanych elementów, no i ten układ trasy wymuszający powstawanie zatorów- koszmar dla ostatniego sektora, bo czołówka jakoś sobie radziła; no ale tam nikt nie schodzi z roweru na błotku ;P
Liczyłam na kufelek zimnego piwka jak w Złotym, tym razem jednak nie było rozpieszczania...