Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi anika z miasteczka Zabrze. Mam przejechane 4942.00 kilometrów w tym 1447.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 14.50 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy anika.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Góry

Dystans całkowity:604.50 km (w terenie 381.00 km; 63.03%)
Czas w ruchu:68:34
Średnia prędkość:5.67 km/h
Maksymalna prędkość:43.00 km/h
Suma podjazdów:4050 m
Liczba aktywności:11
Średnio na aktywność:54.95 km i 9h 47m
Więcej statystyk
  • DST 120.00km
  • Teren 80.00km
  • Czas 46:00
  • VAVG 2.61km/h
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Tatry Niżne- lipiec 2013

Środa, 24 lipca 2013 · dodano: 14.05.2014 | Komentarze 4

Dzień pierwszy
Naszą wielką wyprawę planowaliśmy już od wielu miesięcy. Wybraliśmy najcieplejszy okres w roku ze względu na duże wysokości na których mieliśmy się przemieszczać; w zasadzie oscylowały prawie wyłącznie między 1500 a 2000m npm. Wiedzieliśmy że czeka Nas kraina trudna, dzika a rytm podróży będą wyznaczać nieliczne źródła wody i miejsca choć trochę osłonięte w których będzie można na noc skłonić głowę.
Tydzień przed wyjazdem wyszło na jaw, że chce do Nas dołączyć mały Pasażer na gapę; tak więc można powiedzieć że była to Nasza pierwsza rodzinna wyprawa :) Po konsultacji medycznej postanowiłam podjąć mimo wszystko wyzwanie bo okazało się że na tak wczesnym etapie nie ma potrzeby rezygnacji z dotychczasowego trybu życia. Jak się później okazało, mały Pasażer mimo mikroskopijnych rozmiarów wywarł nadspodziewanie duży wpływ na całe przedsięwzięcie. Ale o tym w międzyczasie.
Aby rozpocząć rowerową wspinaczkę wczesną porą dom opuściliśmy wieczorem. Po nocy spędzonej w pociągach i mniej lub bardziej komfortowych warunkach znaleźliśmy się wczesnym rankiem w Żylinie, mieście z najlepszym widokiem na Wysokie Tatry, jaki kiedykolwiek oglądałam. Wznosiły się stromą ścianą z dna rozległej płaskiej doliny bez żadnej zapowiedzi; od razu skaliste dwutysięczniki przytłaczające swą wielkością. Piękne. Co chwilę oglądałam się za siebie łapiąc te widoki, bowiem Nasz cel na dziś- Kralova Hola- majaczył w oddali po przeciwnej stronie doliny, za pasmem łagodnych szczytów.
Dwie godziny jechaliśmy ulicami mijając wsie zamieszkałe w głównej mierze przez Cyganów. Rzeczywiście, w tym tempie rozrodu niedługo uczynią Słowację swoją ojczyzną, a ze Słowaków mniejszość narodową...
W końcu skończyła się cywilizacja. Wspinaliśmy się na niewysoką przełęcz szutrową drogą i leśnym traktem i jedynym moim wspomnieniem z tamtego etapu jest niewyobrażalnie gęste stado końskich much które wymuszało nieustanny i to szybki ruch i nie pozwoliły nawet przez sekundę złapać oddechu bo kąsały hurtowo ;) Do pokonania mieliśmy kilka podjazdów. Potem długi i szybki zjazd do doliny i miejscowości Vlikovice, gdzie mieliśmy okazję obejrzeć wóz strażacki chyba z lat czterdziestych, na chodzie i w użyciu nadal mimo ogromnnej chmury spalin którą emitował. Z dna dolinki trzeba było wjechać stromym asfaltem w górę i to był drugi tego dnia podjazd na którym mimo wyplutych płuc nie sposób było się zatrzymać. Znaleźliśmy się bowiem w cygańskim slumsie, i jechaliśmy młynkiem po drodze o nachyleniu które odrywało przednie koło od asfaltu, w asyście rozwrzeszczanych bachorząt dla których stanowiliśmy chyba atrakcję roku; odprowadzani ponurymi spojrzeniami ich ojców którzy chyba się tego dnia zmówili by uzupełnić zapasy opału bo stali na swoich podwórkach lub przy ulicy z metrowymi niemal siekierami w dłoniach budząc Nasz paniczny lęk przed utratą życia a w najlepszym razie mienia ;p Jakoś się jednak udało na spalonych mięśniach wyjechać z tej strefy śmierci, natomiast przeoczyliśmy miejsce w którym szlak odbijał w prawo... Nie było jednak siły, która zawróciłaby Nas z powrotem i po analizie mapy postanowiliśmy mniej więcej kontynuować kierunek jazdy aby znaleźć się na planowanym szlaku dalej.
Odnaleźliśmy go po paru godzinach kluczenia po górach. Kralova ukazała się w pełnej krasie późnym popołudniem po morderczej wspinaczce często z rowerem na plecach, wąziutką ścieżynką wśród jagodowych krzaków. Jeszcze tylko szukanie wody, która-według mapy- tuż przy szlaku natomiast w rzeczywistości daleko, napawanie się majestatycznym widokiem królewskiej góry... i trzeba było ruszać ku niej, bo droga wciąż daleka.
I tu chyba czas by wspomnieć o wielkim znaczeniu niewielkiej istoty. Na nic bowiem zdała sie przepracowana na siłowni zima, na nic pół sezonu treningów. Wszystkie siły organizmu skoncentrowały się chyba na tym najważniejszym zadaniu przez co moja wędrówka z rowerem przez góry z plecakiem wyładowanym na cały tydzień stała się katorgą i do dziś się nie otrząsnęłam z traumy jaką wywołały niektóre etapy :) Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę instynkt odebrał mi resztki odwagi na zjazdach, a że nigdy nią nie grzeszyłam- prowadziłam rower nie tylko pod górę, ale i w dół. Tak więc można powiedzieć że przemierzyłam Tatry pieszo z rowerem jako balastem do pchania, noszenia, ciągnięcia itd. W siodle się udało spędzić może 1\3 drogi...
Tak czy inaczej przed Nami wciąż wznosiła się Kralova. Szlak który na nią prowadził cudowny, widokowo najzajebistszy na świecie- kosówka, trawa i rozległy szczyt w perspektywie, który sprawiał że czułam się jak maleńki żuczek. Dałoby się cały prawie jechać gdyby tylko były siły. A tak to noga za nogą mozolnie wspinałam sie i zdawało się ze nigdy nie dotrę;bądź co bądź w nogach już było 12 h nie byle jakiej jazdy. I w końcu się udało; końcową partię nawet podjechałam asfaltową serpentyną. Na szczycie spotkaliśmy się z zachodem słońca i lodowatym chłodem; tam też podjęłam szczęśliwą decyzję że zostajemy na noc w pomieszczeniu wieży telewizyjnej. W nocy dołączyło do Nas z dziesięciu Słowaków na rowerach.

Wolałabym żeby mi się dom nie palił gdybym musiała liczyć na taką straż :p

Patenciarz

Kralova Hola w tle

Jeszcze na kole



Pełznę. W sumie dobrze że był ten rower; było na czym wisieć jak tchu brakło ;)

Dzień drugi
Wieżę opuściliśmy skoro świt bo nie do końca było wiadomo czy pobyt tam jest choć trochę legalny, śniadanie zorganizowaliśmy na pierwszych skałkach z widokiem na Tatry. Zimno i wiało, słońce niewiele jeszcze było w stanie pomóc. Z tego miejsca ukazał Nam się widok na grań którą zamierzaliśmy się poruszać; widok który absolutnie poparł Nasze wyobrażenie o Tatrach Niżnych: rozległe, trawiaste szczyty po horyzont, z wijącą się grzbietem nitką szlaku. Niedługo dość boleśnie mieliśmy się przekonać, jak mylne było na dłuższą metę to wyobrazenie... Póki co jednak cieszyliśmy się jazdą szczytem pasma karmiąc oczy niesamowitą tatrzańską panoramą. Szlak, z daleka tak wymarzony dla roweru, wymuszał jednak nieustanną walkę bo ścieżynka najeżona była kamieniami, mimo tego przejezdny prawie w całości, a zjazdy zapierały dech w piersiach. Zwłaszcza Michał miał z tego niesamowitą frajdę, ja sie zbytnio skupiałam na zadaniu " nie wywal się", ale nie powiem że nie były zajebiste także i dla mnie.
Przed południem dotarliśmy do Andriejcowej chatki, która z założenia miała być celem poprzedniego wieczoru. I okazała się być fenomenem, jakiego nie spotkałam nigdzie indziej. Miejsce do spania dla dwudziestu osób, źródło, ognisko, piec, zapas drewna, chatka szczelna i przytulna- wymarzone miejsce po dniu wędrówki :) i nawet zapas konserw bo się komuś pewnie nosić nie chciało. A to wszystko na końcu świata...
I już sie wydawało, że piękniej być nie może, gdy pojawiła się kosówka. w połączeniu z pionowymi miejscami ściankami sprawiła że fragment szlaku na półtorej godziny według mapy zajął cztery. Nawet pieszo trudno byłoby się przedzierać przez krzyżujące się kolczaste gałęzie nad scieżką, którą trudno było nazwać szlakiem- trudno nazwać ją w ogóle ścieżką czy czymkolwiek. A tu trzeba było jeszcze jakoś przepychać przez tą gęstwinę rowery ze zjazdowymi kierami; pamietam swoje poczucie bezsilnej wściekłości- blokowała się na każdej gałęzi, a po skręceniu rownolegle do koła trudno było sterować bo ciągnęło rower w każdą stronę. Zostawiono szlak samemu sobie a wiadomo, natura silniejsza od człowieka i w tym miejscu wygrała. Trawiaste szczyty ku Naszej wielkiej uciesze powróciły jeszcze tego dnia na chwilę by ustąpić miejsca kolejnej pladze tych gór- wiatrołomom sprzed kilku lat. Tu dopiero zaczęła sie zabawa; szlak kluczył wokół powalonych świerków a gdzie nie dało się omijać trzeba było przerzucać rowery górą . Na szczęście mieliśmy z górki i całkiem przyzwoitą porą dotarliśmy do skrzyżowania szlaków z wiatą i strumykiem, gdzie postanowiliśmy rozbić obóz po raz kolejny rezygnując z założonego na nocleg celu od którego dzieliły Nas szlakowe dwie godziny przez wiatrołom i ostro pod górę- czyli nie wiadomo jak długa wędrówka. Pod wiatą oraz obok w namiocie ktoś się już rozgościł, ale ponieważ mieliśmy ze sobą biwakową płachtę rozbiliśmy sobie prowizoryczny mini-namiocik, potem kąpiel w strumyku, ognisko w towarzystwie i asysta ksieżyca w pełni- całkiem miły wieczorek sie z tego zrobił, nastroje i nastawienie od razu pozytywne.

Tatry do śniadania

Nasz nocleg ;)

Ziiimnoo i Tatry

Trasa marzeń

Tarty raz jeszcze

Zjazd marzeń. Michał łatał mega snejka i focił

Czasem, dla urozmaicenia...

Andriejcova

Tu zaczęły się schody. W tym przypadku niemal dosłownie, z kamieni i korzeni

Hm, szlak??

Mina najlepszym komentarzem. taka sytuacja...

typowy wiatrołom

Dzień trzeci
Ponieważ naczytaliśmy się że kolejny etap głownego szlaku to jeden wielki wiatrołom, a przedsmak już mieliśmy- postanowiliśmy opuścić go na ten dzień i spróbować szczęścia inną trasą. Według mapy góry pocięte były ścieżkami i udało się określić takie, które miały dość szybko doprowadzić Nas na alternatywny szlak. Sporą część pokonaliśmy asfaltem; to też trochę fenomen regionu- kilometry nieużywanych praktycznie dróg we wszystkich niemal dolinkach, gdzie żywego ducha nie uświadczysz ani śladu zamieszkania. Ale gdy dojechaliśmy do końca doliny, i zobaczyliśmy rzekomą ścieżkę miny trochę zrzedły. Była to bowiem pionowa ściana zarośnięta chaszczami a ścieżka to po prostu strumień... którym niedawno zrzucano drewno; dlatego znalazł się na mapie jako droga ku Naszemu utrapieniu. Za daleko jednak byliśmy by zawrócić, innej alternatywy zresztą nie było- a gdzieś tam, w górze, grzbietem biegł szlak więc wyboru nie było. Centymetr na mapie a trzy godziny prawdziwej masakry. To był zdecydowanie najtrudniejszy etap. Trzeba było szukać punktu zaczepienia, podłoże usuwało się spod nóg, nachylenie niewiele odbiegało od pionu, i jeszcze w tym wszystkim rowery... bez wzajemnej współpracy i podawania ich sobie nie udałoby się. W połowie skończył się strumień a zaczęły krzaki jeżyn malin i kto wie czego a w tym wszystkim pszczoły które kąsały z rozpędu; potem pasmo drzew i dla odmiany niewiarygodne, półtorametrowe krzewy jagód- przyznaję, pierwszy raz w życiu mogłabym jeść jagody prosto z krzaka bez schylania się :p. A jak sie fajnie przez to pchało rowerek, mrr ;) oczywiście ścieżki ni śladu, za to liczne oznaki działalności miśków. Wiadomo jak działa na mnie wizja niedźwiedzi, więc miałam dość silnego motywatora by bez wzgędu na przeciwności przeć w górę i wydostać się z tych ostępów.
Kiedyś w końcu dotarliśmy do szlaku, przygoda z nim trwała jednak krótko i ruszyliśmy na przełaj pierwszą drogą zwózki drewna a następnie długim , asfaltowym zjazdem pojechaliśmy do głownej szosy. Po drodze uzupełnianie zapasów w sklepie w którym od czasów Czechosłowacji nie zmieniło się nic i przy okazji szlifowanie komunikacji w słowackim z idealnie pasującą do otoczenia ekspedientką. Szosie towarzyszliśmy jakieś dwie godziny a potem pozostała już tylko wspinaczka pięknym, miejscami dzikim i mrocznym szlakiem na Bocianią Przełęcz gdzie czekała wiata z widokiem na najwyższy szczyt pasma. Oczywiście pod koniec morale mi spadło i nie obeszło się bez łez, bo nie wyobrażałam sobie że jestem w stanie przejść choćby metr jeszcze, gdy znów trzeba było zarzucić rower na grzbiet... Zwłaszcza że był już zmierzch a wyruszyliśmy niedługo po wschodzie słońca i nawet przerwy na obiad nie było tylko ciągle w drodze... a w lipcu dni są przecież takie długie. Na miejscu trzyścienna wiata której zorganizowaliśmy czwarty bok z płachty i mieliśmy całkiem przytulne spanko na glebie choć całą noc schizowałam że dobiera sie do Nas niedźwiedź, gdy wiatr wyginał materiał:) Znów piękny księżyc, maleńkie ognisko i poczucie ze jednak dla takich chwil warto żyć; warto się zarzynać cały dzień bo nic nie odda atmosfery takiego cudnego wieczoru po tak ciężkim dniu.

Micro-namiot. Dał radę, było ciepło i bez wątpienia przytulnie

Ściana o której wolałabym zapomnieć

Wschód księżyca, choć może nie wygląda.
Dzień czwatry
Dzień czwarty wspominam jednocześnie jako najlepszy i najgorszy z wszystkich. Tutaj Tatry Niżne pokazały swoje najpiękniejsze oblicze, zapierały dech w piersiach i dodawały skrzydeł ale też pozbawiły złudzeń i wystawiły środkowy paluch by udowodnić, jakim pyłkiem jest człowiek wobec potęgi gór.
Nie mogło zacząć się piękniej. Od samego początku szlak niesamowicie urzekający; wąziutka ścieżka wijąca się zboczem masywu, oszałamiająca zieleń i w tle skaliste góry. Cudo :) Nachylenie przyjazne dla podjeżdżania bo niemal płasko ale ścieżka miała szerokość kartki papieru... po lewej ściana a po prawej kilkaset metrów przepaści miejscami prawie pionowej. Pokonało mnie wyobrażenie, czym może się skończyć najmniejszy błąd- krótko mówiąc, miejscami wolałam prowadzić :p żadna nowość, niestety.
Niedługo dotarliśmy z powrotem na główną grań i porzucony w dniu wczorajszym szlak; był tak szeroki, malowniczy i piękny że aż trudno było uwierzyć że gdzieś tam za Nami jest praktycznie nie do przejścia. Tutaj też napotkaliśmy w końcu turystów, bo dotąd było ich jak na lekarstwo i można było odnieść wrażenie że nikt nie odwiedza tych gór. Ten jednak dzień mieliśmy spędzić w najbardziej uczęszczanej okolicy i rzeczywiście; luda było co nie miara.
Pokonaliśmy jeden szczyt i czekał Nas zjazd (czyt: zejście) a następnie zadanie przemknięcia niepostrzeżenie obok schroniska na przełęczy pod Hopokiem coby nie zarobić mandatu. Tak w ogóle bowiem po Tatrach Niżnych nie wolno jeździć na rowerze bo to rezerwat jak Tatry Wysokie; i o ile wcześniej nie robiło Nam to bo i tak nikogo nie spotykaliśmy tak tu zaczęło to stanowić pewien problem. Udało się. Przed Nami i dylemat: szczytem czy zboczem? Dylemat oczywiście by nie istniał gdyby nie tłumy turystów które ciągnęły granią na szczyt, i gdyby ów szlak nie składał się wyłącznie z ogromnych głazów które wywoływały wizję nieustannego noszenia roweru i zapowiadały wątpliwy w swym uroku podobny zjazd... Natomiast ścieżka wzdłuż zbocza wyglądała, powtórzę: WYGLĄDAŁA zachęcająco, tym bardziej że mieliśmy za sobą poranne doświadczenia z wyglądającej złudnie podobnie, zachhwycającej trasy. Wygrał więc rozsądek, strach, i moja ogólna niemoc czy jak to tam nazwać i poszliśmy po łatwiźnie, wzdłuż zbocza.
Trasa prowadziła cały czas na niemal tym samym poziomie, lekko tylko falując. Mimo wszystko iż wybraliśmy mało obleganą opcję ludzi spotkaliśmy bardzo wielu i każdorazowo ich reakcją na widok rowerów było niedowierzanie; czasem podziw a czasem dezaprobata. Generalnie traktowano Nas jak nieszkodliwiych wariatów, stukano się po głowach i wcale się nie dziwię, gdyż wschodnia ściana Hopoka którą mieliśmy przyjemność się poruszać jest cała pocięta gołoborzami i końca nie było w przerzucaniu rowerów przez ogromne głazy a o jakiejkolwiek jeździe nie można było nawet marzyć... Dopiero w centralnej części góry trasa pozwoliła na może dwa kilometry usiąść na siodełku i cieszyć się naprawdę przyjemną jazdą ubitą ścieżką zbliżoną do ideału. Krótka pauza na stoku pod wyciągiem i ruszamy dalej bo jak zwylke czas gonił a droga daleka.
Poza jednym fragmentem przez las gdzie trzeba było wnosić rowery trasa wciąż biegła w poprzek stoków. Można by powiedzieć, patrząc na nią, że to spełnienie snów o rowerowym niebie; zwłaszcza z tymi widokami od których kręciło się w głowie. Jednak szerokość ścieżynki wykluczała jazdę; była bowiem wydeptaną niecką w której mieściła się ledwo jedna stopa. Po obu stronach rosły jagody i to absolutnie uniemożliwiało pedałowanie; ciężko było także prowadzić bo albo człowiek w krzakach, albo rower w krzakach więc wybór opcji niezbyt imponujący :) I jeszcze kurna się to nie chciało skończyć. Znów mapa kłamczucha nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością; wydawało się że wyczekiwana przełęcz ukaże się już za następnym załomem góry- ku rozczarowaniu ukazywał się kolejny załom, i tak przez kilka godzin. Straszne towarzyszyły mi uczucia powstałe z połaczenia głodu, przemęczenia, kompletnego braku witalności i poczucia ze to się nigdy nie skończy. Jedynie widoki rekompensowały beznadziejną sytuację :)
Słońce już było dość nisko gdy dotarliśmy na tą nieszczesną przełęcz. Do pokonania było jeszcze kilkaset metrów w pionie szlakiem po skałach, parę kilometrów boskich ścieżek granią znaleźliśmy się w najwyższym punkcie wyprawy- niemal 2000m, dla obojga rekord z rowerami. Naszym oczom ponownie ukazały się rozległe połoniony. To był kulminacyjny, euforyczny moment wyprawy; w stan upojenia wprawiła Nas sama świadomość że jesteśmy tak wysoko i w tak cudnym miejscu, że w gruncie rzeczy mamy tak piękną wyprawę, że życie w jest wspaniałe i że mamy siebie nawzajem... Niezapomniana, szczęśliwa chwila. Im wyżej się jednak wzleci tym niżej się potem upada... I to co działo się potem ilustruje doskonale ten utarty banał. W tym miejscu szlaki oznaczone były dość niejednoznacznie i nabraliśmy się na to; zamiast ruszyć więc łagodną gładką granią na wschód ruszyliśmy prosto na południe, ścieżką równie szeroką jak szlak. Brakiem oznaczeń się nie przejęliśmy bo wszedzie w tych górach było ich jak na lekarstwo. Zorientowaliśmy się w błędzie godzinę później, gdy pojawiło się pole kosówki w której ścieżka przestała istnieć. Tym sposobem straciliśmy około 500m wysokości , resztki sił i morale. By wrócić trzeba było pokonać mordercze pionizny po skałach, słońce niedługo zachodziło, ja już wtedy dawno przekroczyłam próg wytrzymałości i już nie na drugim, ale na trzecim oddechu się toczyłam ... Spać pod gołym niebem na tej wysokości nie bardzo bo temperatury koło zera. Trza się więc było wziąć do kupy i ruszyć. Wybraliśmy drogę nie szczytem lecz zboczem ale okazało się zbyt trudne bo trawy do pasa i mnóstwo nierówności i różnych pułapek. Wejście do góry wyglądało dziwnie ze względu na pion: tyłem do stoku, krok do góry, podciągnąć rower, postawić go, i znów krok do góry... Umarłam. Michał w rezultacie wtargał oba rowery a ja jak jakiś robal pełzłam na wszystkich kończynach trzymając się trawy i nie wierząc że  kiedykolwiek mi  się uda wtaszczyć na górę własne ciało i plecak . I jeszcze potworne wyrzuty sumienia że tak bardzo narażam życie dziecka... już nawet nie było sił by płakać; byłam śmiertelnie przerazona że utkwimy na noc na tym zboczu i ze zmęczenia zamarzniemy. Takie snułam sobie wizje :)
Do punktu wyjścia dotarliśmy, do dzis nie wiem jakim cudem, przy odrobinie światła dziennego. Porzuciliśmy szczęśliwie zamiar dotarcia na nocleg do wyszukanej na mapie koliby i zjechaliśmy do niewielkiego schroniska nieopodal szlaku; chowając rowery w kosówce kilometr wczesniej i udając że wcale a wcale nie jesteśmy rowerzystami, a te buty spd i gacie z pampersem to taka fanaberia :)

Taki sobie zorganizowaliśmy domek

Ścieżynka przylepiona do ściany



Tą drogą?...

Czy tą?

Tu już zaczynałam wymiękać. Tymczasem...

Ścieżka znikała za kolejnymi załomami...

A czasem  pokazywała więcej... A za załomem jeszcze więcej...

Rzut wstecz

To za Nami

A to przed Nami

Kózki bez stresu i strasznie ciekawskie. 

Idealne podjazdy i zjazdy

jw. cd.

I tam właśnie powinniśmy byli pojechać


Tymczasem pojechaliśmy jakoś tędy. Dalszy przebieg wydarzeń nie zachęcał do fotorelacji choć było co focić, oj było...
Dzień piąty
Niczym złodzieje wymknęliśmy się przed świtem. Po wdrapaniu na grań i przejechaniu kilku kilometrów trasą jak marzenie zatrzymaliśmy się na wschód słońca i śniadanie, z którego zrobił się kilkugodzinny odpoczynek i sen tak potrzebny po wczorajszej katordze. Potem jeszcze pojechaliśmy zobaczyć kolibę która miała być naszym schronieniem tej nocy... Boże dzięki że tak nie było. Raz że strasznie daleko od szlaku (choć na mapie tuż obok) to okazała się być kręgiem kamieni w lodowatej niecce koło źródełka. Ale by nam dało w dupę gdybyśmy tu dotarli... Już wiem co to koliba i zdecydowanie nie polecam tego rodzaju noclegu :p
Pasmo Tatr Niżnych mieliśmy zakończyć następnego dnia; wszystko przemawiało jednak za tym by ewakuować się już teraz. Głosowałam za bo miałam serdecznie dość. Tak więc zaczął sie zjazd, zjazd, zjazd... kawałek podjazdu i znowu zjazd, najwiecej asfaltowego zjazdu w życiu. Chyba z godzinę. Potem dwie już po płaskim i o 15 wsiedliśmy w pociąg .
Teraz, gdy nareszcie kończę tą relację, wspominam ten wyjazd bardzo pozytywnie. Pasmo wspaniałe, widokowo najlepsze z najlepszych, po prostu co chwilę dupę urywa i do pokonania jak najbardziej ale na tydzień pieszej włóczęgi- zdecydowanie nie na rower. No i mogę być dumna bo moja córka jest zapewne pierwszym dzieckiem na świecie które może się pochwalić "pokonaniem Tatr Niżnych na rowerze" ;P Niemniej trauma jeszcze nie do końca opuściła, a lekcja pokory którą wyniosłam gdy góry każdego dnia konsekwentnie weryfikowały Nasze plany-bezcenna. Góry zdecydowanie wygrały w tej potyczce i chwała im za to. Kolejnej lekcji udzieliłam sobie sama- nauczyłam się, że nie wszystko można sobie założyć i wykonać; podchodzę z większym luzem do siebie. Natomiast fakt iż granice możliwości własnego ciała to rzecz bardzo płynna i przesuwają się wraz z potrzebą o wiele dalej niż jestem w stanie sobie wyobrazić był mi znany i znalazł bezwzględnie potwierdzenie bardziej niż kiedykiolwiek w życiu.

Jedzenie, i sen, do woli. Pierwsze chwile relaksu podczas tego wyjazdu

Koleje Śląskie, nareszcie :)
Cała galeria: Galeria Tatry Niżne


Kategoria Góry


  • DST 52.50km
  • Teren 48.00km
  • Czas 03:33
  • VAVG 14.79km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 800m
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rychleby-Super Flow!!!

Niedziela, 7 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 0

Eh, byłam w raju! :)
zrobiliśmy dwie pętle bo trasa Flow okazała się absolutnie zajebiaszcza. godzina podjazdu i godzina zjazdu; fenomen Rychlebskich Ścieżek. Na zjeździe nie trzeba byo robić nic tylko dobrze się bawić, trasa prowadziła sama, kręta, pełna hopków, rynien, band... absolutny geniusz. Koniec, bomba, kto nie był, ten trąba ;P




  • DST 87.00km
  • Teren 52.00km
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Beskid Mały- preludium do majówki

Poniedziałek, 29 kwietnia 2013 · dodano: 06.05.2013 | Komentarze 2

Jako że juz na pewno zeszły śniegi, postanowiliśmy z Tomkiem wykorzystać cenne wolne i zaliczyć pierwsze górki w tym roku; od razu na dwa dni bo traska idealna na dwa i nocleg w świetnym miejscu z widokiem na Babią był zakładany.
Pogoda dnia pierwszego wręcz rozpieszczała; ciepło ale nie za i słoneczko bez upału. wybraliśmy najrótszą trasę asfaltem do podnóża gór i zaczęliśmy wspin, początkowo przyjemnym traktem a potem kamienną masakrą po której jechać się nie dało. Ten etap w Małym na szczęście jest dość krótki; a po nim nastąpił długi złożony z podjazdów i zjazdów w bardzo korzystnych okolicznościach i warunkach terenowych. Zeby dołożyć do pięćdziesiątki zjechaliśmy z czerwonego szlaku do miejscowości u podnóża Leskowca by zakupić izotoniki w puszkach i kiełbasę a następnie wspiąć się na szczyt łagodnym, niesamowicie malowniczym szlakiem który znajduje się na mojej liście TOP10 ever.
Kolacja w schronisku a nocleg, wedle planu, w wiacie na szczycie; z ognichem, kiełbachą i piweczkiem; mrr :)
Rano niestety obudziła Nas mgła, wiatr i mżawa a potem deszcz. Dłuugie śniadanie w schronisku pozwoliło przeczekać najgorsze i ruszyliśmy nieco błotną trasą w drogę powrotną zielonym dla odmiany. Droga równie genialna, miejscami wymagająca technicznie ale nie męcząca bo podjazdy raczej krótkie i podjeżdżalne w całości. Zjazdy w większości pokonane; dopiero gdy zjechaliśmy ze szlaku by uniknąć asfaltu trafiła się ścieżka dla mnie absolutnie niezjeżdżalna- rynna wypełniona kamieniami na liściach i błocie, brr.
Obiadek nad rzeczką i w ostatniej sekundzie do pociągu, dość wczesnego na szczęście.
Wypad genialny, urosła znów ochota na wielodniowe włóczęgi po górach... Tylko chętnych na takie eskapady brak niestety.



Kategoria Góry


  • DST 276.00km
  • Teren 120.00km
  • Czas 21:00
  • VAVG 13.14km/h
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Sudety 2012

Niedziela, 19 sierpnia 2012 · dodano: 06.09.2012 | Komentarze 2

Czekałam cały rok na urlop i wyprawę przed siebie; życie pełną piersią i wolność jaką daje jazda bez konkretnego celu i w pogardzie dla czasu. Warto było czekać. Zła passa która uniemożliwiała skutecznie wszystkie poprzednie wyjazdy tym razem odpuściła i zagrało Nam idealnie wszystko :)
DZIEŃ PIERWSZY:
Pociąg wczesnym rankiem do Jeleniej Góry. I przez góry do Karpacza.
Już na pierwszych kilometrach okazało się że wyjazd bezpośrednio po maratonie; jeszcze tak cieżkim i w słabej kondycji, to nienajlepszy pomysł. Tego dnia byłam tak słaba jak jeszcze nigdy. Zabijała mnie każda górka; najmniejsza nawet. Nigdy bardziej nie pragnęłam zatrzymać się i zostać gdziekolwiek, byle już nie musieć dalej jechać, a raczej iść- bo prowadziłam w większości gdyż mięśnie odmawiały na rowerze kompletnie współpracy. Mimo koszmarnej niemocy dobrze ten dzień wspominam, pogoda był piękna, widok na ścianę Karkonoszy- zapierający dech w piersi… Zielono, w dole jakieś jeziorka, po drodze ruiny, źródełko, rewelacyjne szlaki…
Dojechaliśmy do Karpacza. Brak sił, zapału i złość na wszystko sprawiły, ze pokusa szukania noclegu gdzieś w mieście była strasznie silna… Na szczęście dałam się namówić Michałowi by chociaż spróbować pojechać dalej, w stronę Śnieżki, w zasadzie już na teren Parku Narodowego. Spróbowałam, i nawet dałam radę wjechać parę kilometrów po kamieniach, w asyście zdumionych spojrzeń turystów schodzących na noc z gór. Dumna jestem z tego wyczynu bardzo, biorąc pod uwagę swój stan tego dnia. Wieczór pod gwiazdami jakich dawno nie widziałam i widok na Śnieżkę wynagrodził mi trudy z nawiązką. Obok szumiał strumyk, a oprócz Nas nie było w górach nikogo. Dla takich właśnie chwil warto żyć, ot co :)









DZIEŃ DRUGI:

Wstaliśmy wcześnie, świtem, żeby w ciągu dnia mieć możliwość zrobienia dłuższej przerwy. Zjazd rewelacyjnym szlakiem, nie tyle do jazdy co z klimatem i dzikością natury w końskiej dawce. Progi przeciwdeszczowe co parę metrów skutecznie odbierały ochotę do wsiadania na siodełko by z moment z niego schodzić ;)
Mapa podpowiadała, że w okolicy przełęczy Okraj górę przecina ponad stuletni tunel kolejowy, bliźniaczy z tym którym Pan Golonko puścił Nas na maratonie w Wałbrzychu. Ponieważ tamten wywarł na mnie wówczas ogromne wrażenie, bardzo chciałam zajrzeć i do tego. Nie okazało się to proste; mapa niedokładna i poszukiwania wlotu zajęły Nam prawie godzinę… Prowadzeni wskazówkami pomocnych robotników jakiegoś zakładu w okolicy ( na teren którego wdarliśmy się mimo zakazu) odważyliśmy się ruszyć prawie całkiem zarośniętym torem i po kilometrowym przedzieraniu poczuliśmy zimny powiew w kolejowym wąwozie, znak że cel blisko… Dreszczyk emocji niesamowity; o tunelu wiedzieliśmy że ma ponad kilometr długości i że od dawna niemal nikt z niego nie korzysta.
Tunel miał tą samą, jajowatą konstrukcję a od tego w Wałbrzychu różniła ilość torów( tu jeden) i fakt, że nadal były w nim kompletne szyny. Na metalowych podkładach; Niemcy to Niemcy ;p
Chłod w tunelu był boski, ciemność totalna a emocje olbrzymie… Zwłaszcza gdy w połowie usłyszeliśmy głośny szum wody , która przerwała ściany z kamienia i znikała z hukiem gdzieś w dole. Tunel nie był tak opuszczony jednak, jak Nam to sugerowano. Niedługo przed Nami wszedł do niego pies, mały kundel który widać wynalazł sobie skrót do wsi. I o dziwo w połowie spotkaliśmy idące w przeciwnym kierunku dwie osoby. Po wyjeździe upał znów o sobie przypomniał…
Zjeżdżaliśmy do jeziora które odnaleźliśmy na mapie. Pomysł był genialny, bo było strasznie ciepło, a w jeziorze woda czysta i chłodna. Mycie, pranie, obiadek, drzemki, polegiwano… raj na ziemi, dokładnie to, czego oczekiwaliśmy po takim wyjeździe- zmęczenie i odpoczynek; czerpanie przyjemności gdy to możliwe.
Zaczęliśmy też serię odwiedzin w klimatycznych miasteczkach i wioskach w tamtych stronach. Zwłaszcza Chełmsko Śląskie z osiedlem drewnianym tkaczy i ryneczkiem ze skwerkiem. Ogólnie w całej okolicy uderzają ślady dawnej świetności i przepychu; nie ma jednak aż tak wiele ruin jakie spotykaliśmy jadąc dalej na wschód.
Dzień bardzo długi i męczący; zrobiliśmy ponad 70 km. Na koniec Sokołowica; piękna sanatoryjna miejscowość- totalna wieś, typowe PRL-owskie uzdrowisko zapomniane już nieco. I podróż do wymarzonej przez naksia wiaty, którą znał z poprzedniego wyjazdu, i która byłaby faktycznie faworytem wyprawy gdybyśmy na miejscu nie zastali pewnego nadzwyczajnego Buca, survivalowa który był tam z jakąś kobietą i w niewiarygodnie wprost przechwalał się swymi niby-dokonaniami, możliwościami i wąskimi poglądami. Masakra, zapamiętam tego człowieka bo to naprawdę egzotyczna osobowość… Kiedy padły słowa o Jego chęci wystrzelania wszystkich ludzi na plaży w Kołobrzegu to już wiedzieliśmy wszystko; a gdy stwierdził że skoro On może biegać po górach z dwoma 40-kilogramowymi plecakami to KAŻDY powinien potrafić … Brakło komentarza zostały Nam tylko spojrzenia po sobie z coraz większym niedowierzaniem.












DZIEŃ TRZECI:

Wyruszyliśmy skoro świt, Buc spał na szczęście wciąż więc uniknęliśmy Jego nadętych gadek. Śniadanie postanowiliśmy zjeść w oddalonym pół godziny schronisku. Zrobiło się chłodniej po nocnej burzy którą Ja, największy tchórz burzowy, przespalam całkowicie! Postęp w odwadze czy zmęczenie…? :P
Po schronisku zaraz granica, i w zasadzie cały dzień spędziliśmy w Czechach, kierując się w stronę Gór Stołowych. Urokliwe Teplice i knedliki z mięsem podane z dżemem i bitą śmietaną (brr, jak można?? ), nudne Police nad Metui gdzie przeczekiwaliśmy przy piwku i lodach krążące nad głowami burze i nabijając się z dziwnie jakoś wyglądających Czechów… A potem dalej, wzdłuż pasma najeżonego skałkami do Polski. Szlak w okolicach granicy genialny i dał wytchnienie po przeważających w tym dniu asfaltach. A nocleg w schronisku Pasterka w Pasterce, z widokiem na Szczelinie i w towarzystwie dzieciaków z Oazy czy innego zlotu- schronisko polecam, towarzystwo niestety dość głośne.






DZIEŃ CZWARTY:

Postanowiliśmy tego dnia odpocząć, zostać w schronisku jeszcze jedną noc. Ja jednak nalegałam, żeby zwiedzić słynne Skalne Grzyby skoro już jesteśmy w Stołowych. Miała być krótka relaksująca wycieczka a zrobiła się siedmiogodzinna dość wyczerpująca wyprawa, z monotonnymi szutrami w roli głównej. Były jednak fantastyczne fragmenty; zwłaszcza single wśród skałek- mimo że często trzeba było prowadzić- i jeszcze fajniejsze single płaskimi grzbietami gór, wśród torfowisk i cmentarzyska drzew, zarośniętą ścieżynką. Pięknie i lekko bo bez plecaka, ale z odpoczynku nici bo powrót koło 20. Ogień pod schroniskiem i siedzenie długo w noc.










DZIEŃ PIĄTY:

Kontynuujemy podróż na południowy-wschód. Koło południa docieramy do Dusznik-Zdroju, porządny i pyszny obiad i totalne potem rozleniwienie; nawet znów tuż była decyzja o noclegu w jakimś pensjonacie. W każdym razie postanowiliśmy nie spieszyć się donikąd i przejechaliśmy cały przeogromny park, by w końcu legnąć na trawie w słońcu i przespać trochę. Po południu jednak zapał wrócił i ruszyliśmy odkrywać pasmo, którego żadne z Nas nie miało jeszcze przyjemności odwiedzić- Góry Orlickie. Droga w górę świetnym singlem, a potem po grzbiecie wciąż około 1000m również fajne traski. Ciekawe góry generalnie, szczytem biegnie granica a z Naszej strony kilka sporych i ładnych wyciągów i kolejek linowych.
Schronisko Czeskie do którego zmierzaliśmy i na terenie którego chcieliśmy przespać noc na trawie okazało się niestety niezbyt przyjazne- nie pozwolono Nam nawet rozpalić ogniska mimo że było wyznaczone miejsce i regularnie ktoś z niego korzystał. Wróciliśmy więc obrażeni i rozbiliśmy obóz na stoku pod jednym z wyciągów po polskiej stronie; mini ognisko i nieustanny stres czy zaraz nie wykryje Nas ktoś z dołu lub monitoring i nie przyjdzie przegonić stamtąd. Szybko spać pod niebem; wcześnie wstać.










DZIEŃ SZÓSTY:

Wstali faktycznie skoro świt i nie zdążyli zjeść śniadania nawet dobrze gdy zaczęło padać. Musieliśmy zapomnieć o złości na schronisko i pojechaliśmy tam ogrzać się, przeczekać. A potem dalej pasmem Orlickich niestety głównie asfalt, i tak aż do Kłodzka. Dłużyło się niemiłosiernie. A w Kłodzku odkryłam kolejnego faworyta wśród piw- Piast. Pycha, prawie jak Holba ;)





Więcej Na Picasie


Kategoria Góry, Z naksiem


  • DST 33.00km
  • Teren 26.00km
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Złota Kupa

Niedziela, 12 sierpnia 2012 · dodano: 14.08.2012 | Komentarze 0

Wekend bez maratonu. Rarytasik w kalendarzu takich jak My Wymiataczy i Pogromców Przewyższen należało więc uczcić ten Wyjątkowy Dzień nie inaczej jak, jednak, rowerowo.
Zeby jednak nie było monotonnie tym razem ścigowe preferencje zamieniliśmy na relaksującą wycieczkę w towarzystwie wyśmienitym, acz stroniącym od wysiłku nadmiernego i przepoconych szmatek. Jako że znane Nam i lubiane okolice Wczesnego Jesenika (zwane nie wiedzieć czemu Zlatymi Horami choć są zwyczajnie zielone) oferują mnostwo szlaków o łaskawym nachyleniu i jeszcze łaskawszym podłożu, postanowiliśmy zabrać ekipę właśnie tam, gdyż na Nas tym razem padl obowiązek ustalania trasy.
I byłoby fajnie, gdyby pojazd Nasz nie był w stanie wskazującym pośrednie stadium rozkładu i jego Prowadzący odmówił przekroczenia granicy kraju w obawie przed konfiskatą cudeńka na czterech kółkach...
Cóż więc pozostało. Porzuciliśmy dziada najbliżej hranicy jak sie dalo i dosiedlismy bryk.
Góry kocham bezwarunkowo i w kazdej postaci, ale jest szczyt który mnie złości i ktorego zwyczajnie, małostkowo nie lubię. Nazywamy go Kupą Biskupa; hybryda polskiej i-bardziej słusznej- czeskiej nazwy. To pierwszy poważniejszy szczyt wspomnianego wcześniej pasma i juz sie okazał kupą ze dwa razy stąd ta niechęć. Niemniej trzeba było zacząć właśnie stamtąd...
Wyjeżdżało sie miło do czasu az Nas mapa-kłamczucha nie wyprowadziła w... Hm. Nie w pole, nie w maliny tylko ścieżkę ktora zabiła morale połowie ekipy, a drugiej połowie przykleiła banany do ryjkow;p trochę stromo bowiem było i rowerki powędrowały na plecki. Ale cóż, wyjazd z naksiem rządzi się swoimi prawami i bez takich atrakcji to by się w ogóle nie liczyło ;)
Natomiast potem bylo juz tylko gorzej; zjazdu prawie nie bylo a przynajmniej fajnego, bylo natomiast gubienie szlaku i asfalt. W połowie góry udalo się znaleźć ścieżkę i do Zlatych Hor zjechaliśmy juz terenem, jesli mozna tak nazwać szutrową droge i pastwisko. Za to bylo malowniczo :) tak samo jak w miasteczku, które jest wyjątkowo klimatyczne. Tam lody i dalej błądzić, choć czułam się troche jak tyran ciągnąc część ekipy ktora zdecydowanie wolała wracać. Oszukaliśmy trochę mówiąc że tak trzeba i zabraliśmy Ich na pętle w miejsce,w którym rzeka płynie pod górę i do młynów złota starych. Podobało sie im, zwłaszcza wylegiwanie w słońcu tamże :) ścieżki zresztą też, najfajniejsze z wyjazdu były. Powrót do auta w połowie asfaltem.
Miło, choć nawet sie nie zdążylam spocić. W zasadzie to zrobiliśmy tylko Kupę i brakło czasu i zapału na eksplorację dalszych pagórków, niestety, i dystansik wyszedł marniutki... Tym bardziej więc nie rozumiem czemu dnia następnego taka bylam polamana...


Kategoria Z naksiem, Góry


  • DST 48.00km
  • Teren 30.00km
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Rychlebskie Ścieżki

Niedziela, 15 lipca 2012 · dodano: 18.07.2012 | Komentarze 0

Rowerowa ekipa z Dąbrowy z Mariuszem na czele organizowała wypad do Czech, na rozsławione szeroko Rychlebskie Ścieżki. Oczywiście nie mogło mnie zabraknąć w moich ulubionych górach, poza tym miałam ochotę na rekreacyjny, spokojny wyjazd w trybie zwiedzani a nie wyścigu.
Zajechaliśmy wyjątkowo szybko mimo dość późnej godziny wyjazdu. To zresztą blisko dość jest, wbrew pozorom.
Na granicy podczas rutynowej kontroli okazało się , że Edyta nie wzięła dowodu, i pan Policjant wystawił Jej „pokutę” na kwotę równą 35 zł, bo „to je przestepstwoo” ;) Śmiechu było kupę, dobrze że sankcje tak symboliczne…
Liczyłam na zakupy po drodze, okazało się że się nie zatrzymaliśmy nigdzie, a koron nie miał nikt. W rezultacie musiałam wysępić wodę, a potem także i jedzenie, bo miałam tylko parę bananów i batonów. Na szczęście Michał i Grześ mieli wszystkiego pod dostatkiem i podzielili się bo krucho by było ;)
Wyruszaliśmy z miejscowości Cerna Voda, początkowo asfalty kręte pośród malowniczych domków i pól, potem szutrowe podjazdy; wszystko bardzo łagodne i widokowe. Tempo wybitnie spacerowe, aż zbyt wolne do jazdy. Po paru kilometrach ścieżka zaczęła się zwężać, pojawiły się drewniane kładki nad bystrymi potokami i skupiskami głazów, przejazdy przez strumienie. Charakterystyczne dla Rychlebskich Ścieżek jest podłoże wysypane białym żwirkiem i kręta, wymagająca ciągłego skupienia i kluczenia wśród drzew i kamieni wąska droga. Trasa marzeń, i to na każdym poziomie zaawansowania- pod warunkiem że nie szuka się wyjątkowo mocnych, zjazdowych wrażeń i naddźwiękowych prędkości. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni, i Mateusz, który startuje w DH, i Dziewczyny, dla których rower to forma rekreacji i mimo że często prowadziły. Miejscami trasa wiodła pośród wielkich głazów, miejscami przez ciemny świerkowy las- generalnie cały czas bardzo pięknie; ale najlepsze było to że bez przerwy trzeba było pracować i obmyślać technikę pokonania kolejnych metrów.
Podjazd minął szybko i bezboleśnie, niespodziewanie okazało się ze w sumie dalej będzie już płasko bądź zjazdowo. I to tez fenomen; zjazdy zazwyczaj trwają kilka razy krócej niż podjazdy, a tu inaczej. Trasa poprowadzona tak, by zjazdy trwały i trwały, kosztem niewielkiego nachylenia niestety ale atrakcji, a miejscami i prędkości i tak nie brakowało. Można było jechać spokojnie, a można było dokręcać i wtedy manewrowanie pomiędzy przeszkodami w które ściezka obfitowała powodowało dreszcz emocji i dawało kupę frajdy i poczucie własnej megazajebistości ;)
Inżynierowie i budowniczy trasy zasługują na dowody najwyższego uznania, bo każdy metr został przemyślany i zaplanowany, wyprofilowany i zabezpieczony. Wbudowane kamienie, kładki, rynny, bandy, agrafki pod odpowiednim kątem… To zaczyna być standardem u Naszych południowych Sąsiadów; a u Nas nadal pozostaje nieosiągalnym, odległym marzeniem. Jedynie może kilka tras DH doczekało się zaplanowania z równą starannością, ale żeby kilkadziesiąt kilometrów ścieżek w górach… eh.
Było kilka gleb, było bardzo wesoło i towarzysko, mamy kupę fotek i sporo filmów- trochę z Go Pro a trochę od Grzesia, obficie okraszonych Jego komentarzami ;)
Po zjechaniu z pętli do punktu wyjścia pojechaliśmy na drugą stronę na kolejną trasę. Ta była już o wiele łagodniejsza, podjazd symboliczny i większość raczej na równym poziomie z małymi góreczkami w międzyczasie. Duża część trasy nad pięknym, piaszczystym potokiem; większość ciągle w budowie co wnioskowaliśmy po zostawionych tu i ówdzie kupach żwiru. Pewien etap z niewiadomych przyczyn został zamknięty i musieliśmy pojechać objazdem. A na nim dwie rzeki do pokonania w bród ;) i znów kupę śmiechu, mokre buty, utopione telefony… Zabawa jak się patrzy ;) Na tym też odcinku tradycyjnie już chyba mój rower doznał awarii. Od paru kilometrów działał mi tylko połowa biegów z tyłu, ale uznałam że to notoryczny brak regulacji jest przyczyną. Problem chyba był inny, bo w pewnej chwili straciłam napęd, i okazało się że wózek przerzutki się rozpadł, straciło się jedno z kółeczek i przerzutka nadawała się tylko do wykręcenia i wyrzucenia. Mateusz zrobił singla na średnich przełożeniach i jakoś się doturlałam do końca.
Trasa skończyła się w innej miejscowości; i gdybym tylko wzięła odpowiednią mapę ( a nie Beskid Morawski  ) przeskoczylibyśmy pewnie przez góry bo to bardzo blisko było, ale że nie wiedzieliśmy gdzie jechać spytaliśmy Lokalnych którzy pokierowali Nas asfaltem totalnie naokoło. Chyba ze trzy razy znaki wskazywały 4 km do Cernej Vody; a w sumie wyszło 15. Ciekawe mają poczucie odległości ;)
Jakieś 5 km do końca, czyli po ostatnim znaku 4 km ;P dopadła Nas ulewa. Strasznie mi się źle jechało bo przełożenie wybitnie mało szosowe i kręciłam młynek a tempo żółwie. Gdyby nie to to zdążyłabym pewnie do auta przed deszczem…
Ale i tak nieistotne, poczekaliśmy chwilę na resztę pod dachem a potem przebrać i w drogę, która tym razem dłużyła się niemiłosiernie, tym bardziej że dotarły do mnie złe wieści, nie do końca wiedziałam jak złe… I które przekreślały tak bardzo wyczekiwany wyjazd w Sudety... :(
Film z trasy dodam jak już poskładam.
Trochę fot u Mariusza


Kategoria Góry


  • DST 70.00km
  • Teren 65.00km
  • Czas 06:54
  • VAVG 10.14km/h
  • Podjazdy 1675m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Gorce x29

Piątek, 15 czerwca 2012 · dodano: 18.06.2012 | Komentarze 13

A jednak miłość 
Wedle planów, w piątek o 4 rano wsiedliśmy w pociąg by po 6h podróży w komfortowych na szczęście warunkach znaleźć się w Rabce. Czasem naprawdę strasznie brakuje mi czterech kółek :/
Niemniej dotarliśmy, pogoda według zapowiedzi dopisała- było chłodno i słonecznie. Już na samym początku okazało się jednak, że ulewy z dni poprzednich będą miały znaczący wpływ na komfort Naszej jazdy…
Większość szlaków spływała wodą więc jechaliśmy de facto strumieniem; niezbyt przyjemne. A na bardziej płaskich-błoto. Tendencja do fatalnych szlaków utrzymała się przez cały dzień i w dniu następnym także. Poza tym zjazdy nudne, bez potencjału generalnie- nawet gdyby nie ta woda po której po prostu nie chciało się zapieprzać no bo w imię czego niepotrzebnie się chlapać, gdy fajda z jazdy poniżej przeciętnej- płaskie i do niczego.
Trasa z Rabki, przez Turbacz. Dojechaliśmy, poleżeliśmy pod schroniskiem i … co dalej? Zapowiadała się chłodna noc a ze dawno już nie stacjonowaliśmy w schronisku, więc postanowiliśmy zrobić pętlę i wrócić przed 21. Równie dobrze moglibyśmy sobie ją darować, bo poza zajebiaszczym zachodem słońca z hali pod Turbaczem i najlepszym w Polsce widokiem na Tatry nie było nic ciekawego. No dobra, pogubiłam zawartość torebki podsiodłowej, a ze dwa dni wcześniej odkupiłam zestaw narzędzi identyczny jak ten który straciłam na Raczy, nie mogłam odżałować straty i wróciłam jakieś 5 km pod górę z nosem w trawie szukając łatek, gdyż były Naszymi jedynymi a nie miałam dętki… Nie znalazłam. Ale narzędzia na szczęście tak, to byłby niefart roku 
Potem pamiętny podjazd; chyba z 6 km w rozjechanej traktorami błotnistej mazi. Mój TN dawał radę, natomiast full się dławił niemiłosiernie.
Nocleg w schronisku, koło 10 zjazd do Nowego Targu na 14 na pociąg. Taka sama nuda i masakra z wodą w niechlubnej roli głównej. Za to widoki w Gorcach- boskie… Trochę kojarzyły mi się z krajobrazami Wałbrzycha, jakoś tak emanują spokojem i ładem. Relaks na łączce z widokiem na Tatry, kebab-pycha w NowymTargu, urodzinowe piwko w miłym lasku… i PKP. Z Klimą 
Testowałam tą 29. Tak jak się spodziewałam po próbce po parku, jazda dostarcza więcej frajdy  już na pierwszym podjeździe odczułam różnicę, w jazdę mogłam wkładać mniej wysiłku niż na moim 26. Może nie jechałam szybciej, ale na pewno męczyłam się mniej. . Fakt, ze trzeba przy ruszaniu nieco mocniej depnąć, ale i tak wkład siłowy podczas tej wyprawy miałam znikomy, relaksująco było raczej niż męcząco. Bardziej strome odcinki odpuszczałam, ale to robię najczęściej bez względu na czym jadę .Tym bardziej że zdecydowanie brakowało jeszcze jednego przełożenia, a raczej paru zębów w kasecie… będę mieć na uwadze, składając ;)
Natomiast przeskakuje przez wszystko jak czołg, toczy się gładko, zwłaszcza w dół… zjeżdżałam szybciej i pewniej niż zazwyczaj.
Nie ma co mówić, maszyna pierwszorzędna. Nie zastanawiam się już czy zmieniać czy nie; zdecydowanie tak. Wśród samych plusów twentyninera minusy znalazłam trzy, a mianowicie: nieco mniej zwrotny ale bez tragedii, wymusza inny balans ciałem bo inaczej łatwo wypaść z kursu z niemiłymi konsekwencjami… I nisko zawieszone pedały przeszkadzają w manewrowaniu między wyższymi kamieniami itp. Poza tym, podjazdy bez porównania łatwiej, zjazdy jak marzenie, przefruwa po wszystkim bez zająknięcia. Jestem pod wrażeniem. Do tego mega wygodna pozycja, stabilna i nawet po długim czasie bez bólu pleców. Jeździ się lepiej i tyle, lżej i przyjemniej. Mam nadzieję powitać przyszły sezon już na 29 

Zdjęcia tutaj, bo nie chce się wklejać... :P



Kategoria Góry, Z naksiem


  • DST 33.00km
  • Teren 19.00km
  • Czas 02:22
  • VAVG 13.94km/h
  • VMAX 43.00km/h
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 925m
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Racza

Poniedziałek, 28 maja 2012 · dodano: 28.05.2012 | Komentarze 0

Po raz pierwszy w tym sezonie udało się zorganizować "ekipę" i wyskoczyć w góry. Dalej się chyba nie dało; PKP do Zwardonia i skok na Wielką Raczę czerwonym. W składzie nax, Tomek i jakiś nieznany Nam forumowiec z EMTB.
Trasa znana; bardzo cieszył fakt podjeżdżania odcinków na których dokładnie rok temu odpuszczałam :) No i te piękne widoki; droga na Raczę jest wyjątkowo malownicza, tak ze ma się ochotę rzucić rower i zostać na dłużej :)
Jechaliśmy i szliśmy na przemian, co jakiś czas trafiał się zjazd bo tam dość interwałowo.
Gdy już było widać schronisko, próbując ruszyć na zbyt stromym odcinku zaliczyłam glebę, i do kolekcji wzorków po korbie na łydce dołączyły ślady rysich pazurów ;P A potem na zjeździe jakiś patyk spod koła. Eh, te nogi wyglądają jak po wojnie :P Do tego upadłam na nadgarstek i teraz ledwo sprawny.
W schronisku zupka, o której marzyłam od co najmniej godziny, potem polegiwanko na trawce i ustalanie planów. Okazało się że jeśli pojedziemy dalej nie zdążymy na pociąg... i postanowiliśmy zjeżdżać żółtym, który bardzo dobrze wspominałam. Pozwoliłam sobie nawet na piwko, "na odwagę"... Hm, skutek był przeciwny. Dawno mi się nie zjeżdżało tak koszmarnie; miałam wrażenie że nie mam kontroli nad rowerem, przeszkody dostrzegałam z opóźnieniem... po prostu masakra. Męczyłam się niemiłosiernie i modliłam się żeby to się już skończyło, a ten zjazd jest długi ;P Nigdy więcej piwa przed zjazdem, to już postanowione ;)
Szybko na pociąg, tam włączyła mi się taka gastrofaza, że zjadłam wszystkie pozostałe kanapki, potem wzięłam jeszcze od Michała a na koniec ograbiłam Tomka ze snickersa ;p A potem poszłam spać.
W domu nawet wcześnie, za dnia .

Awaria :/

Podjeździo



zjeździo :)





Kategoria Góry


  • DST 48.00km
  • Teren 12.00km
  • Czas 04:00
  • VAVG 12.00km/h
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jeseniki Dzień Trzeci, czyli do zobaczenia niebawem! :)

Piątek, 4 maja 2012 · dodano: 04.05.2012 | Komentarze 0

Dzień trzeci- podjazd na najwyższy szczyt tego wyjazdu, tak niestety wyszło- Serak, coś koło 1350m. Szutrówka na początku, nad głowami tworzyła się burza więc speed był w moim przypadku bo wyobraźnia już ukazywała mi piorun rażący w moją głowę ;P Bo czego jak czego, ale burzy i niedźwiedzia to się boję najbardziej :p w górach będąc oczywiście. W Jeseniku niedźwiedzi nie ma, za to burz nie brakowało.
W połowie drogi mniej więcej trafiliśmy na absolutnie zajebiaszcze miejsce na ewentualny nocleg w przyszłości, klasyczna chatka lecz większa nieco no i jak położona… przy pięknych skałach, na skraju grzbietu, z widokiem na rozległą dolinę i dalej na płaskowyż… W tym konkretnym przypadku także ze świetnym widokiem na burzę, tą samą która powstała nad Nami lecz na szczęście poszła w drugą stronę. Przeczekawszy zagrożenie, naoglądawszy się iluminacji i nasłuchawszy grzmotów ruszyliśmy dalej ścieżką z rowerami na grzbietach bo jak to w wyższych partiach tych gór same schody. Po drodze zaczęło padać, potem lać i jak zwykle na ratunek znalazła się wiata :) zaraz było schronisko i spotkaliśmy wtedy chyba pierwszych turystów w tych górach- oczywiście Polacy i oczywiście wstyd Nam było że to Nasi rodacy. Słychać było to z kilometra i szło stadem. To lubię tam najbardziej, że nie spotyka się prawie nikogo a szlaki mimo tego są o wiele lepsze niż u Nas.
Ze schroniska w dół i pierwszy raz w życiu widziałam oznaczoną trasę rowerową którą absolutnie nie dało się jechać. Niby nie stromo ale droga wybrukowana płaskimi kamieniami postawionymi pionowo wystającymi na 30 cm i nawet nax, który zjeżdża po wszystkim, tym razem musiał odpuścić. Czyli było naprawdę źle :P Po tym kawałku z buta świetny zjazd, ponieważ nie chciało Nam się znów rowerowym szutrem wybieraliśmy drogi do zwózki drewna w których były naprawdę fajne odcinki, tylko trzeba było uważać bo można było stracić głowę, dosłownie tym razem… te ich stalowe liny do ściągania drzewa, rozwieszone nad ściezką beż zadnego ostrzeżenia… No i okazało się że zgubiłam licznik... Więc dystans i czas ostatniego dnia orientacyjnie, i według mapy.
Miasto Jesenik, zakupy, lody i vlak do Głuchołaz. Stamtąd asfalt do Prudnika i PKP. Pociąg utkwił na 2,5 h przed Łabędami ale już mi się nie chce narzekać, bo po cóż.
Ogólnie szkoda, że od samego początku wszystko sprzysięgło się byśmy nie mogli zrealizować planu, bo był naprawdę zacny. Mam za to pretekst, by w tym roku znów jechać w Jeseniki, tym razem na minimum 5 dni, i mając na względzie potęgę tego pasma które tak niepozornie wygląda na mapie. Nie udało się zbyt wiele pojeździć, dzienne dystanse były zdeterminowane warunkami atmosferycznymi. Pozostał niedosyt, wróciła tęsknota. Szkoda czasu na Beskidy, gdy 2h drogi pociągiem stąd są prawdziwe góry, z urokiem którego opisać się nie da, trzeba natomiast zobaczyć i być.

Link do naksiowej galerii, wszystkie Nasze zdjęcia tam są:
https://picasaweb.google.com/114629100617876116532/Jeseniki


Kategoria Góry


  • DST 44.00km
  • Teren 21.00km
  • Czas 03:54
  • VAVG 11.28km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jeseniki Dzień Drugi, czyli od wiaty do wiaty

Środa, 2 maja 2012 · dodano: 04.05.2012 | Komentarze 0

Czy dzień może się zacząć lepiej niż od zjazdu fantastycznym singlem wśród drzew? Nie, nie może :D Choć zaraz na początku Michał postanowił obejrzeć ścieżkę z bliska i zrobił lądowanie na twarzy, obił łokieć, kolana i wybił bark. Na szczęście mógł jechać dalej. Plan na ten dzień mieliśmy ambitny, chcieliśmy dojechać w okolice Pradziada czyli cały dzień jazdy głównym pasmem Jesenika. Rano nawet ukazał się Naszym oczom na chwilę, wyglądał jak szczyt w Alpach co najmniej, cały w śniegu i słońcu. Koło południa jednak plan uległ weryfikacji z powodu… burzy oczywiście. Zawisła nad doliną w którą jechaliśmy i nie było sensu się pchać dalej. Zauważyłam budynek wśród drzew, mruczało nad głowami już dość mocno więc przedarliśmy się w tamtą stronę, zaliczyliśmy przeprawę przez cieplutką (tja) rzekę, a budynek okazał się amboną. Hm, może nie było to najbezpieczniejsze miejsce, bo przytwierdzona była do najwyższego świerka w okolicy, ale nic innego nie było. Zanim burza nadeszła, zdążyliśmy zrobić małe ognisko, zupki, herbatki. Potem zaczęło padać, deszczem, gradem… padało, padało i padało ze dwie godziny a My siedzieliśmy w tej budce i wkurzaliśmy się coraz bardziej. W końcu kiedyś tam przeszło i można było ruszyć dalej. Drogę wyznaczaliśmy nie jak zazwyczaj, od szczytu do szczytu, lecz na podstawie rozmieszczenia wiat, by w razie czego mieć się gdzie schronić, a burze krążyły cały czas. Na szczęście Czesi dbają o to by takie miejsca robić, no i potem utrzymują je w należytym stanie, a nie rozpierducha i śmietniki jak u Nas…
Jechaliśmy fajną ścieżką, ziemia, korzenie, trochę kamieni, las, łagodnie. Wsiadając na rower straciłam równowagę i ratując się przed upadkiem bo nie zdążyłąm wypiąć nogi zahaczyłam o korbę, a że stan jej zużycia jest już konkretny i zęby są ostre jak szpilki zrobiła mi na łydce ślad który długo o sobie będzie przypominał; kilka głębokich sznit. Bolało i boli. Potem podejście na szczyt, prawie pionowa ściana, i wieża z zamku. Kto i po co robił tam zamek; nie mogliśmy pojąć. Tam w pobliżu nie ma bowiem nic tylko dzikie góry.
Zjechaliśmy do miejscowości Adolfovice, rozważając oczywiście źródło takiej nazwy, jako że wszędzie są ślady niemieckiej działalności… Szukaliśmy (choć tego słówka akurat lepiej w Czechach unikać ;) miejsca w którym moglibyśmy coś przekąsić i napić się Holby, wyrobu lokalnego browaru która za każdym razem smakuje lepiej. Jedyny lokal w Adolfovicach pochodził z głębokiej Republiki Czechosłowacji i serio nic się od tamtych czasów tam nie zmieniło… Ale frytki i piwko mieli niezłe:) no i była sieć free, choć nie podejrzewałabym w życiu że w takim miejscu będzie:) Sprawdziwszy pogodę w necie zweryfikowaliśmy po raz kolejny plany i postanowiliśmy wracać w czwartek, bo piątek miał być deszczowy, szary i zimny, nie widzieliśmy wiec sensu na siłę siedzieć w górach.
Reszta dnia to już czysta jazda, raczej pozbawiona ciekawszych elementów bo większość drogi prowadziła szutrem lub kiepskim asfaltem. Kiepski to w tym przypadku pochlebne słowo, bo był dość „szorstki” więc na Naszych kapciach jechało się po tym fajnie i nie znikały w oczach. Wiata, którą przewidzieliśmy na nocleg, okazała się na szczęście „jesenickim klasykiem” czyli tym rodzajem schronienia które lubimy najbardziej :) Oczywiście ogień i spać


Kategoria Góry