Info
Ten blog rowerowy prowadzi anika z miasteczka Zabrze. Mam przejechane 4942.00 kilometrów w tym 1447.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 14.50 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 19600 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2013, Sierpień2 - 0
- 2013, Lipiec9 - 5
- 2013, Czerwiec12 - 6
- 2013, Maj11 - 9
- 2013, Kwiecień11 - 2
- 2013, Marzec3 - 0
- 2013, Luty1 - 3
- 2013, Styczeń1 - 0
- 2012, Listopad1 - 1
- 2012, Październik1 - 0
- 2012, Wrzesień5 - 0
- 2012, Sierpień12 - 3
- 2012, Lipiec12 - 1
- 2012, Czerwiec16 - 22
- 2012, Maj16 - 7
- 2012, Kwiecień17 - 8
- 2012, Marzec9 - 4
- DST 19.00km
- Teren 11.00km
- Czas 01:08
- VAVG 16.76km/h
- Sprzęt Pożyczony Fullik
- Aktywność Jazda na rowerze
Spacer z Mietem
Piątek, 2 sierpnia 2013 · dodano: 10.08.2013 | Komentarze 0
Tradycyjnie koło Zabrza, las i hałdy. Full, więc komfort i wygoda :)
- DST 24.00km
- Czas 01:02
- VAVG 23.23km/h
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
Gliwice
Czwartek, 1 sierpnia 2013 · dodano: 07.08.2013 | Komentarze 0
Dp pracy na chwilę i powrót.
- DST 51.00km
- Czas 02:25
- VAVG 21.10km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
TDP Katowice
Środa, 31 lipca 2013 · dodano: 07.08.2013 | Komentarze 0
Na spotkanie z ekipą i wspólne darcie gardeł, nielegalne objazdy fragmentów trasy, sępienie autografów, zbieranie porzuconych żeli i batonów oraz degustację; błądzenie po placach budowy, by w końcu odprowadzić na IC i spadać. W drodze powrotnej złapał deszcz i niemoc.
- DST 51.00km
- Czas 02:30
- VAVG 20.40km/h
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
Masa Kato
Piątek, 26 lipca 2013 · dodano: 31.07.2013 | Komentarze 0
Spokojnym tempem do Kato pierwszy raz na Mase w tym mieście. Frekwencja zaskakująco mało choć to ponoć i tak był sukces. W połowie przejazdu odbijamy i do WPKIW na lody; posiedzieli, dołączyła ekipa z Gliwic i powrót wspólnie. Nowe oponki od Tomka zafundowały drifta w torach tramwajowych; nie mam pojęcia jakim cudem nie zaliczyłam gleby wszechczasów i wyprowadziłam z tego rower. A to wszystko przy aplauzie bandy kiboli Ruchu którzy byli pod wielkim wrażeniem mojego pokazu... ;p
- DST 120.00km
- Teren 80.00km
- Czas 46:00
- VAVG 2.61km/h
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
Tatry Niżne- lipiec 2013
Środa, 24 lipca 2013 · dodano: 14.05.2014 | Komentarze 4
Dzień pierwszy
Naszą wielką wyprawę planowaliśmy już od wielu miesięcy. Wybraliśmy najcieplejszy okres w roku ze względu na duże wysokości na których mieliśmy się przemieszczać; w zasadzie oscylowały prawie wyłącznie między 1500 a 2000m npm. Wiedzieliśmy że czeka Nas kraina trudna, dzika a rytm podróży będą wyznaczać nieliczne źródła wody i miejsca choć trochę osłonięte w których będzie można na noc skłonić głowę.
Tydzień przed wyjazdem wyszło na jaw, że chce do Nas dołączyć mały Pasażer na gapę; tak więc można powiedzieć że była to Nasza pierwsza rodzinna wyprawa :) Po konsultacji medycznej postanowiłam podjąć mimo wszystko wyzwanie bo okazało się że na tak wczesnym etapie nie ma potrzeby rezygnacji z dotychczasowego trybu życia. Jak się później okazało, mały Pasażer mimo mikroskopijnych rozmiarów wywarł nadspodziewanie duży wpływ na całe przedsięwzięcie. Ale o tym w międzyczasie.
Aby rozpocząć rowerową wspinaczkę wczesną porą dom opuściliśmy wieczorem. Po nocy spędzonej w pociągach i mniej lub bardziej komfortowych warunkach znaleźliśmy się wczesnym rankiem w Żylinie, mieście z najlepszym widokiem na Wysokie Tatry, jaki kiedykolwiek oglądałam. Wznosiły się stromą ścianą z dna rozległej płaskiej doliny bez żadnej zapowiedzi; od razu skaliste dwutysięczniki przytłaczające swą wielkością. Piękne. Co chwilę oglądałam się za siebie łapiąc te widoki, bowiem Nasz cel na dziś- Kralova Hola- majaczył w oddali po przeciwnej stronie doliny, za pasmem łagodnych szczytów.
Dwie godziny jechaliśmy ulicami mijając wsie zamieszkałe w głównej mierze przez Cyganów. Rzeczywiście, w tym tempie rozrodu niedługo uczynią Słowację swoją ojczyzną, a ze Słowaków mniejszość narodową...
W końcu skończyła się cywilizacja. Wspinaliśmy się na niewysoką przełęcz szutrową drogą i leśnym traktem i jedynym moim wspomnieniem z tamtego etapu jest niewyobrażalnie gęste stado końskich much które wymuszało nieustanny i to szybki ruch i nie pozwoliły nawet przez sekundę złapać oddechu bo kąsały hurtowo ;) Do pokonania mieliśmy kilka podjazdów. Potem długi i szybki zjazd do doliny i miejscowości Vlikovice, gdzie mieliśmy okazję obejrzeć wóz strażacki chyba z lat czterdziestych, na chodzie i w użyciu nadal mimo ogromnnej chmury spalin którą emitował. Z dna dolinki trzeba było wjechać stromym asfaltem w górę i to był drugi tego dnia podjazd na którym mimo wyplutych płuc nie sposób było się zatrzymać. Znaleźliśmy się bowiem w cygańskim slumsie, i jechaliśmy młynkiem po drodze o nachyleniu które odrywało przednie koło od asfaltu, w asyście rozwrzeszczanych bachorząt dla których stanowiliśmy chyba atrakcję roku; odprowadzani ponurymi spojrzeniami ich ojców którzy chyba się tego dnia zmówili by uzupełnić zapasy opału bo stali na swoich podwórkach lub przy ulicy z metrowymi niemal siekierami w dłoniach budząc Nasz paniczny lęk przed utratą życia a w najlepszym razie mienia ;p Jakoś się jednak udało na spalonych mięśniach wyjechać z tej strefy śmierci, natomiast przeoczyliśmy miejsce w którym szlak odbijał w prawo... Nie było jednak siły, która zawróciłaby Nas z powrotem i po analizie mapy postanowiliśmy mniej więcej kontynuować kierunek jazdy aby znaleźć się na planowanym szlaku dalej.
Odnaleźliśmy go po paru godzinach kluczenia po górach. Kralova ukazała się w pełnej krasie późnym popołudniem po morderczej wspinaczce często z rowerem na plecach, wąziutką ścieżynką wśród jagodowych krzaków. Jeszcze tylko szukanie wody, która-według mapy- tuż przy szlaku natomiast w rzeczywistości daleko, napawanie się majestatycznym widokiem królewskiej góry... i trzeba było ruszać ku niej, bo droga wciąż daleka.
I tu chyba czas by wspomnieć o wielkim znaczeniu niewielkiej istoty. Na nic bowiem zdała sie przepracowana na siłowni zima, na nic pół sezonu treningów. Wszystkie siły organizmu skoncentrowały się chyba na tym najważniejszym zadaniu przez co moja wędrówka z rowerem przez góry z plecakiem wyładowanym na cały tydzień stała się katorgą i do dziś się nie otrząsnęłam z traumy jaką wywołały niektóre etapy :) Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę instynkt odebrał mi resztki odwagi na zjazdach, a że nigdy nią nie grzeszyłam- prowadziłam rower nie tylko pod górę, ale i w dół. Tak więc można powiedzieć że przemierzyłam Tatry pieszo z rowerem jako balastem do pchania, noszenia, ciągnięcia itd. W siodle się udało spędzić może 1\3 drogi...
Tak czy inaczej przed Nami wciąż wznosiła się Kralova. Szlak który na nią prowadził cudowny, widokowo najzajebistszy na świecie- kosówka, trawa i rozległy szczyt w perspektywie, który sprawiał że czułam się jak maleńki żuczek. Dałoby się cały prawie jechać gdyby tylko były siły. A tak to noga za nogą mozolnie wspinałam sie i zdawało się ze nigdy nie dotrę;bądź co bądź w nogach już było 12 h nie byle jakiej jazdy. I w końcu się udało; końcową partię nawet podjechałam asfaltową serpentyną. Na szczycie spotkaliśmy się z zachodem słońca i lodowatym chłodem; tam też podjęłam szczęśliwą decyzję że zostajemy na noc w pomieszczeniu wieży telewizyjnej. W nocy dołączyło do Nas z dziesięciu Słowaków na rowerach.
Wolałabym żeby mi się dom nie palił gdybym musiała liczyć na taką straż :p
Patenciarz
Kralova Hola w tle
Jeszcze na kole
Pełznę. W sumie dobrze że był ten rower; było na czym wisieć jak tchu brakło ;)
Dzień drugi
Wieżę opuściliśmy skoro świt bo nie do końca było wiadomo czy pobyt tam jest choć trochę legalny, śniadanie zorganizowaliśmy na pierwszych skałkach z widokiem na Tatry. Zimno i wiało, słońce niewiele jeszcze było w stanie pomóc. Z tego miejsca ukazał Nam się widok na grań którą zamierzaliśmy się poruszać; widok który absolutnie poparł Nasze wyobrażenie o Tatrach Niżnych: rozległe, trawiaste szczyty po horyzont, z wijącą się grzbietem nitką szlaku. Niedługo dość boleśnie mieliśmy się przekonać, jak mylne było na dłuższą metę to wyobrazenie... Póki co jednak cieszyliśmy się jazdą szczytem pasma karmiąc oczy niesamowitą tatrzańską panoramą. Szlak, z daleka tak wymarzony dla roweru, wymuszał jednak nieustanną walkę bo ścieżynka najeżona była kamieniami, mimo tego przejezdny prawie w całości, a zjazdy zapierały dech w piersiach. Zwłaszcza Michał miał z tego niesamowitą frajdę, ja sie zbytnio skupiałam na zadaniu " nie wywal się", ale nie powiem że nie były zajebiste także i dla mnie.
Przed południem dotarliśmy do Andriejcowej chatki, która z założenia miała być celem poprzedniego wieczoru. I okazała się być fenomenem, jakiego nie spotkałam nigdzie indziej. Miejsce do spania dla dwudziestu osób, źródło, ognisko, piec, zapas drewna, chatka szczelna i przytulna- wymarzone miejsce po dniu wędrówki :) i nawet zapas konserw bo się komuś pewnie nosić nie chciało. A to wszystko na końcu świata...
I już sie wydawało, że piękniej być nie może, gdy pojawiła się kosówka. w połączeniu z pionowymi miejscami ściankami sprawiła że fragment szlaku na półtorej godziny według mapy zajął cztery. Nawet pieszo trudno byłoby się przedzierać przez krzyżujące się kolczaste gałęzie nad scieżką, którą trudno było nazwać szlakiem- trudno nazwać ją w ogóle ścieżką czy czymkolwiek. A tu trzeba było jeszcze jakoś przepychać przez tą gęstwinę rowery ze zjazdowymi kierami; pamietam swoje poczucie bezsilnej wściekłości- blokowała się na każdej gałęzi, a po skręceniu rownolegle do koła trudno było sterować bo ciągnęło rower w każdą stronę. Zostawiono szlak samemu sobie a wiadomo, natura silniejsza od człowieka i w tym miejscu wygrała. Trawiaste szczyty ku Naszej wielkiej uciesze powróciły jeszcze tego dnia na chwilę by ustąpić miejsca kolejnej pladze tych gór- wiatrołomom sprzed kilku lat. Tu dopiero zaczęła sie zabawa; szlak kluczył wokół powalonych świerków a gdzie nie dało się omijać trzeba było przerzucać rowery górą . Na szczęście mieliśmy z górki i całkiem przyzwoitą porą dotarliśmy do skrzyżowania szlaków z wiatą i strumykiem, gdzie postanowiliśmy rozbić obóz po raz kolejny rezygnując z założonego na nocleg celu od którego dzieliły Nas szlakowe dwie godziny przez wiatrołom i ostro pod górę- czyli nie wiadomo jak długa wędrówka. Pod wiatą oraz obok w namiocie ktoś się już rozgościł, ale ponieważ mieliśmy ze sobą biwakową płachtę rozbiliśmy sobie prowizoryczny mini-namiocik, potem kąpiel w strumyku, ognisko w towarzystwie i asysta ksieżyca w pełni- całkiem miły wieczorek sie z tego zrobił, nastroje i nastawienie od razu pozytywne.
Tatry do śniadania
Nasz nocleg ;)
Ziiimnoo i Tatry
Trasa marzeń
Tarty raz jeszcze
Zjazd marzeń. Michał łatał mega snejka i focił
Czasem, dla urozmaicenia...
Andriejcova
Tu zaczęły się schody. W tym przypadku niemal dosłownie, z kamieni i korzeni
Hm, szlak??
Mina najlepszym komentarzem. taka sytuacja...
typowy wiatrołom
Dzień trzeci
Ponieważ naczytaliśmy się że kolejny etap głownego szlaku to jeden wielki wiatrołom, a przedsmak już mieliśmy- postanowiliśmy opuścić go na ten dzień i spróbować szczęścia inną trasą. Według mapy góry pocięte były ścieżkami i udało się określić takie, które miały dość szybko doprowadzić Nas na alternatywny szlak. Sporą część pokonaliśmy asfaltem; to też trochę fenomen regionu- kilometry nieużywanych praktycznie dróg we wszystkich niemal dolinkach, gdzie żywego ducha nie uświadczysz ani śladu zamieszkania. Ale gdy dojechaliśmy do końca doliny, i zobaczyliśmy rzekomą ścieżkę miny trochę zrzedły. Była to bowiem pionowa ściana zarośnięta chaszczami a ścieżka to po prostu strumień... którym niedawno zrzucano drewno; dlatego znalazł się na mapie jako droga ku Naszemu utrapieniu. Za daleko jednak byliśmy by zawrócić, innej alternatywy zresztą nie było- a gdzieś tam, w górze, grzbietem biegł szlak więc wyboru nie było. Centymetr na mapie a trzy godziny prawdziwej masakry. To był zdecydowanie najtrudniejszy etap. Trzeba było szukać punktu zaczepienia, podłoże usuwało się spod nóg, nachylenie niewiele odbiegało od pionu, i jeszcze w tym wszystkim rowery... bez wzajemnej współpracy i podawania ich sobie nie udałoby się. W połowie skończył się strumień a zaczęły krzaki jeżyn malin i kto wie czego a w tym wszystkim pszczoły które kąsały z rozpędu; potem pasmo drzew i dla odmiany niewiarygodne, półtorametrowe krzewy jagód- przyznaję, pierwszy raz w życiu mogłabym jeść jagody prosto z krzaka bez schylania się :p. A jak sie fajnie przez to pchało rowerek, mrr ;) oczywiście ścieżki ni śladu, za to liczne oznaki działalności miśków. Wiadomo jak działa na mnie wizja niedźwiedzi, więc miałam dość silnego motywatora by bez wzgędu na przeciwności przeć w górę i wydostać się z tych ostępów.
Kiedyś w końcu dotarliśmy do szlaku, przygoda z nim trwała jednak krótko i ruszyliśmy na przełaj pierwszą drogą zwózki drewna a następnie długim , asfaltowym zjazdem pojechaliśmy do głownej szosy. Po drodze uzupełnianie zapasów w sklepie w którym od czasów Czechosłowacji nie zmieniło się nic i przy okazji szlifowanie komunikacji w słowackim z idealnie pasującą do otoczenia ekspedientką. Szosie towarzyszliśmy jakieś dwie godziny a potem pozostała już tylko wspinaczka pięknym, miejscami dzikim i mrocznym szlakiem na Bocianią Przełęcz gdzie czekała wiata z widokiem na najwyższy szczyt pasma. Oczywiście pod koniec morale mi spadło i nie obeszło się bez łez, bo nie wyobrażałam sobie że jestem w stanie przejść choćby metr jeszcze, gdy znów trzeba było zarzucić rower na grzbiet... Zwłaszcza że był już zmierzch a wyruszyliśmy niedługo po wschodzie słońca i nawet przerwy na obiad nie było tylko ciągle w drodze... a w lipcu dni są przecież takie długie. Na miejscu trzyścienna wiata której zorganizowaliśmy czwarty bok z płachty i mieliśmy całkiem przytulne spanko na glebie choć całą noc schizowałam że dobiera sie do Nas niedźwiedź, gdy wiatr wyginał materiał:) Znów piękny księżyc, maleńkie ognisko i poczucie ze jednak dla takich chwil warto żyć; warto się zarzynać cały dzień bo nic nie odda atmosfery takiego cudnego wieczoru po tak ciężkim dniu.
Micro-namiot. Dał radę, było ciepło i bez wątpienia przytulnie
Ściana o której wolałabym zapomnieć
Wschód księżyca, choć może nie wygląda.
Dzień czwatry
Dzień czwarty wspominam jednocześnie jako najlepszy i najgorszy z wszystkich. Tutaj Tatry Niżne pokazały swoje najpiękniejsze oblicze, zapierały dech w piersiach i dodawały skrzydeł ale też pozbawiły złudzeń i wystawiły środkowy paluch by udowodnić, jakim pyłkiem jest człowiek wobec potęgi gór.
Nie mogło zacząć się piękniej. Od samego początku szlak niesamowicie urzekający; wąziutka ścieżka wijąca się zboczem masywu, oszałamiająca zieleń i w tle skaliste góry. Cudo :) Nachylenie przyjazne dla podjeżdżania bo niemal płasko ale ścieżka miała szerokość kartki papieru... po lewej ściana a po prawej kilkaset metrów przepaści miejscami prawie pionowej. Pokonało mnie wyobrażenie, czym może się skończyć najmniejszy błąd- krótko mówiąc, miejscami wolałam prowadzić :p żadna nowość, niestety.
Niedługo dotarliśmy z powrotem na główną grań i porzucony w dniu wczorajszym szlak; był tak szeroki, malowniczy i piękny że aż trudno było uwierzyć że gdzieś tam za Nami jest praktycznie nie do przejścia. Tutaj też napotkaliśmy w końcu turystów, bo dotąd było ich jak na lekarstwo i można było odnieść wrażenie że nikt nie odwiedza tych gór. Ten jednak dzień mieliśmy spędzić w najbardziej uczęszczanej okolicy i rzeczywiście; luda było co nie miara.
Pokonaliśmy jeden szczyt i czekał Nas zjazd (czyt: zejście) a następnie zadanie przemknięcia niepostrzeżenie obok schroniska na przełęczy pod Hopokiem coby nie zarobić mandatu. Tak w ogóle bowiem po Tatrach Niżnych nie wolno jeździć na rowerze bo to rezerwat jak Tatry Wysokie; i o ile wcześniej nie robiło Nam to bo i tak nikogo nie spotykaliśmy tak tu zaczęło to stanowić pewien problem. Udało się. Przed Nami i dylemat: szczytem czy zboczem? Dylemat oczywiście by nie istniał gdyby nie tłumy turystów które ciągnęły granią na szczyt, i gdyby ów szlak nie składał się wyłącznie z ogromnych głazów które wywoływały wizję nieustannego noszenia roweru i zapowiadały wątpliwy w swym uroku podobny zjazd... Natomiast ścieżka wzdłuż zbocza wyglądała, powtórzę: WYGLĄDAŁA zachęcająco, tym bardziej że mieliśmy za sobą poranne doświadczenia z wyglądającej złudnie podobnie, zachhwycającej trasy. Wygrał więc rozsądek, strach, i moja ogólna niemoc czy jak to tam nazwać i poszliśmy po łatwiźnie, wzdłuż zbocza.
Trasa prowadziła cały czas na niemal tym samym poziomie, lekko tylko falując. Mimo wszystko iż wybraliśmy mało obleganą opcję ludzi spotkaliśmy bardzo wielu i każdorazowo ich reakcją na widok rowerów było niedowierzanie; czasem podziw a czasem dezaprobata. Generalnie traktowano Nas jak nieszkodliwiych wariatów, stukano się po głowach i wcale się nie dziwię, gdyż wschodnia ściana Hopoka którą mieliśmy przyjemność się poruszać jest cała pocięta gołoborzami i końca nie było w przerzucaniu rowerów przez ogromne głazy a o jakiejkolwiek jeździe nie można było nawet marzyć... Dopiero w centralnej części góry trasa pozwoliła na może dwa kilometry usiąść na siodełku i cieszyć się naprawdę przyjemną jazdą ubitą ścieżką zbliżoną do ideału. Krótka pauza na stoku pod wyciągiem i ruszamy dalej bo jak zwylke czas gonił a droga daleka.
Poza jednym fragmentem przez las gdzie trzeba było wnosić rowery trasa wciąż biegła w poprzek stoków. Można by powiedzieć, patrząc na nią, że to spełnienie snów o rowerowym niebie; zwłaszcza z tymi widokami od których kręciło się w głowie. Jednak szerokość ścieżynki wykluczała jazdę; była bowiem wydeptaną niecką w której mieściła się ledwo jedna stopa. Po obu stronach rosły jagody i to absolutnie uniemożliwiało pedałowanie; ciężko było także prowadzić bo albo człowiek w krzakach, albo rower w krzakach więc wybór opcji niezbyt imponujący :) I jeszcze kurna się to nie chciało skończyć. Znów mapa kłamczucha nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością; wydawało się że wyczekiwana przełęcz ukaże się już za następnym załomem góry- ku rozczarowaniu ukazywał się kolejny załom, i tak przez kilka godzin. Straszne towarzyszyły mi uczucia powstałe z połaczenia głodu, przemęczenia, kompletnego braku witalności i poczucia ze to się nigdy nie skończy. Jedynie widoki rekompensowały beznadziejną sytuację :)
Słońce już było dość nisko gdy dotarliśmy na tą nieszczesną przełęcz. Do pokonania było jeszcze kilkaset metrów w pionie szlakiem po skałach, parę kilometrów boskich ścieżek granią znaleźliśmy się w najwyższym punkcie wyprawy- niemal 2000m, dla obojga rekord z rowerami. Naszym oczom ponownie ukazały się rozległe połoniony. To był kulminacyjny, euforyczny moment wyprawy; w stan upojenia wprawiła Nas sama świadomość że jesteśmy tak wysoko i w tak cudnym miejscu, że w gruncie rzeczy mamy tak piękną wyprawę, że życie w jest wspaniałe i że mamy siebie nawzajem... Niezapomniana, szczęśliwa chwila. Im wyżej się jednak wzleci tym niżej się potem upada... I to co działo się potem ilustruje doskonale ten utarty banał. W tym miejscu szlaki oznaczone były dość niejednoznacznie i nabraliśmy się na to; zamiast ruszyć więc łagodną gładką granią na wschód ruszyliśmy prosto na południe, ścieżką równie szeroką jak szlak. Brakiem oznaczeń się nie przejęliśmy bo wszedzie w tych górach było ich jak na lekarstwo. Zorientowaliśmy się w błędzie godzinę później, gdy pojawiło się pole kosówki w której ścieżka przestała istnieć. Tym sposobem straciliśmy około 500m wysokości , resztki sił i morale. By wrócić trzeba było pokonać mordercze pionizny po skałach, słońce niedługo zachodziło, ja już wtedy dawno przekroczyłam próg wytrzymałości i już nie na drugim, ale na trzecim oddechu się toczyłam ... Spać pod gołym niebem na tej wysokości nie bardzo bo temperatury koło zera. Trza się więc było wziąć do kupy i ruszyć. Wybraliśmy drogę nie szczytem lecz zboczem ale okazało się zbyt trudne bo trawy do pasa i mnóstwo nierówności i różnych pułapek. Wejście do góry wyglądało dziwnie ze względu na pion: tyłem do stoku, krok do góry, podciągnąć rower, postawić go, i znów krok do góry... Umarłam. Michał w rezultacie wtargał oba rowery a ja jak jakiś robal pełzłam na wszystkich kończynach trzymając się trawy i nie wierząc że kiedykolwiek mi się uda wtaszczyć na górę własne ciało i plecak . I jeszcze potworne wyrzuty sumienia że tak bardzo narażam życie dziecka... już nawet nie było sił by płakać; byłam śmiertelnie przerazona że utkwimy na noc na tym zboczu i ze zmęczenia zamarzniemy. Takie snułam sobie wizje :)
Do punktu wyjścia dotarliśmy, do dzis nie wiem jakim cudem, przy odrobinie światła dziennego. Porzuciliśmy szczęśliwie zamiar dotarcia na nocleg do wyszukanej na mapie koliby i zjechaliśmy do niewielkiego schroniska nieopodal szlaku; chowając rowery w kosówce kilometr wczesniej i udając że wcale a wcale nie jesteśmy rowerzystami, a te buty spd i gacie z pampersem to taka fanaberia :)
Taki sobie zorganizowaliśmy domek
Ścieżynka przylepiona do ściany
Tą drogą?...
Czy tą?
Tu już zaczynałam wymiękać. Tymczasem...
Ścieżka znikała za kolejnymi załomami...
A czasem pokazywała więcej... A za załomem jeszcze więcej...
Rzut wstecz
To za Nami
A to przed Nami
Kózki bez stresu i strasznie ciekawskie.
Idealne podjazdy i zjazdy
jw. cd.
I tam właśnie powinniśmy byli pojechać
Tymczasem pojechaliśmy jakoś tędy. Dalszy przebieg wydarzeń nie zachęcał do fotorelacji choć było co focić, oj było...
Dzień piąty
Niczym złodzieje wymknęliśmy się przed świtem. Po wdrapaniu na grań i przejechaniu kilku kilometrów trasą jak marzenie zatrzymaliśmy się na wschód słońca i śniadanie, z którego zrobił się kilkugodzinny odpoczynek i sen tak potrzebny po wczorajszej katordze. Potem jeszcze pojechaliśmy zobaczyć kolibę która miała być naszym schronieniem tej nocy... Boże dzięki że tak nie było. Raz że strasznie daleko od szlaku (choć na mapie tuż obok) to okazała się być kręgiem kamieni w lodowatej niecce koło źródełka. Ale by nam dało w dupę gdybyśmy tu dotarli... Już wiem co to koliba i zdecydowanie nie polecam tego rodzaju noclegu :p
Pasmo Tatr Niżnych mieliśmy zakończyć następnego dnia; wszystko przemawiało jednak za tym by ewakuować się już teraz. Głosowałam za bo miałam serdecznie dość. Tak więc zaczął sie zjazd, zjazd, zjazd... kawałek podjazdu i znowu zjazd, najwiecej asfaltowego zjazdu w życiu. Chyba z godzinę. Potem dwie już po płaskim i o 15 wsiedliśmy w pociąg .
Teraz, gdy nareszcie kończę tą relację, wspominam ten wyjazd bardzo pozytywnie. Pasmo wspaniałe, widokowo najlepsze z najlepszych, po prostu co chwilę dupę urywa i do pokonania jak najbardziej ale na tydzień pieszej włóczęgi- zdecydowanie nie na rower. No i mogę być dumna bo moja córka jest zapewne pierwszym dzieckiem na świecie które może się pochwalić "pokonaniem Tatr Niżnych na rowerze" ;P Niemniej trauma jeszcze nie do końca opuściła, a lekcja pokory którą wyniosłam gdy góry każdego dnia konsekwentnie weryfikowały Nasze plany-bezcenna. Góry zdecydowanie wygrały w tej potyczce i chwała im za to. Kolejnej lekcji udzieliłam sobie sama- nauczyłam się, że nie wszystko można sobie założyć i wykonać; podchodzę z większym luzem do siebie. Natomiast fakt iż granice możliwości własnego ciała to rzecz bardzo płynna i przesuwają się wraz z potrzebą o wiele dalej niż jestem w stanie sobie wyobrazić był mi znany i znalazł bezwzględnie potwierdzenie bardziej niż kiedykiolwiek w życiu.
Jedzenie, i sen, do woli. Pierwsze chwile relaksu podczas tego wyjazdu
Koleje Śląskie, nareszcie :)
Cała galeria: Galeria Tatry Niżne
- DST 28.00km
- Teren 18.00km
- Czas 02:37
- VAVG 10.70km/h
- VMAX 43.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
MTB Piwniczna- falstart sezonu
Sobota, 13 lipca 2013 · dodano: 14.07.2013 | Komentarze 1
Lało. Było zimno.
Szkoda mi było mimo wszystko nie wystartować, więc wystartowałam. Jechało się całkiem przyzwoicie, aż zaczął się zjazd i okazało się że amor, swoim zwyczajem, dostał wody i jest sztywny jak karbonowy widelec w szosie. No trudno, wiem dobrze jaki to szajs, jadę dalej. Błoto sprawiało że jechało się jak po lodzie i nieprzewidziany był każdy następny metr trasy. To też było do przejścia, ale w połowie zjazdu, spory kawał za rozjazdem mini, stwierdziłam brak klocków z tyłu i blachę na tarczy... Tego już było za wiele, zbyt wczesny etap był by ryzykować przejechanie reszty maratonu na tak tragicznym błocie bez tylnego hampla. Poza tym, w głowie majaczyła mi wizja Tart i Słowacji za tydzień, i stwierdziłam że to jest mój priorytet na ten rok, a nie kolejny maraton po którym nie doprowadzę roweru do używalności...Zjechałam do Rytra gdy zdarzyła się ku temu okazja prowadząc rower w miarę możliwości żeby go już nie dobijać. Do Miasteczka powrót asfaltem pod całkiem solidną górę w miłym towarzystwie kontuzjowanej Koleżanki z K3.
Na miejscu zimno, mokro i to są doznania które zapamiętałam z tego wyjazdu najlepiej :)
- DST 19.00km
- Czas 00:44
- VAVG 25.91km/h
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
Podjazdy
Czwartek, 11 lipca 2013 · dodano: 11.07.2013 | Komentarze 0
Rudzkie podjazdy+A4.
- DST 33.50km
- Teren 20.00km
- Czas 01:41
- VAVG 19.90km/h
- Temperatura 27.0°C
- Aktywność Jazda na rowerze
Laski ;)
Środa, 10 lipca 2013 · dodano: 10.07.2013 | Komentarze 0
Spacerowo z Mietem. Traski po szczątkowych zabrzańskich lasach, na koniec mała pętla gliwicka samotnie.
- DST 52.50km
- Teren 48.00km
- Czas 03:33
- VAVG 14.79km/h
- Temperatura 25.0°C
- Podjazdy 800m
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
Rychleby-Super Flow!!!
Niedziela, 7 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 0
Eh, byłam w raju! :)
zrobiliśmy dwie pętle bo trasa Flow okazała się absolutnie zajebiaszcza. godzina podjazdu i godzina zjazdu; fenomen Rychlebskich Ścieżek. Na zjeździe nie trzeba byo robić nic tylko dobrze się bawić, trasa prowadziła sama, kręta, pełna hopków, rynien, band... absolutny geniusz. Koniec, bomba, kto nie był, ten trąba ;P
- DST 34.00km
- Czas 02:15
- VAVG 15.11km/h
- Sprzęt Merida
- Aktywność Jazda na rowerze
Masa Gliwice
Piątek, 5 lipca 2013 · dodano: 08.07.2013 | Komentarze 0
Na pół Masy, na Lotnisko, tam krąg rowerowo-towarzyski z browarkiem i powrót.