Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi anika z miasteczka Zabrze. Mam przejechane 4942.00 kilometrów w tym 1447.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 14.50 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy anika.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton

Dystans całkowity:570.70 km (w terenie 472.00 km; 82.71%)
Czas w ruchu:50:37
Średnia prędkość:11.27 km/h
Maksymalna prędkość:59.00 km/h
Suma podjazdów:13350 m
Maks. tętno maksymalne:189 (95 %)
Maks. tętno średnie:170 (85 %)
Suma kalorii:6250 kcal
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:40.76 km i 3h 36m
Więcej statystyk
  • DST 47.00km
  • Teren 44.00km
  • Czas 05:50
  • VAVG 8.06km/h
  • VMAX 39.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 1880m
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

MTB Maraton Karpacz, czyli lekcja DH dla amatorów MTB ;)

Sobota, 23 czerwca 2012 · dodano: 24.06.2012 | Komentarze 3

Forum MTB Maratonu na temat startu w Karpaczu huczało już od dawna i wszyscy wiedzieliśmy, że łąka z kwiatkami to nie będzie ;) . Trasa już zawczasu obrosła w legendę najtrudniejszej w historii maratonów mtb, przemyślanej i zaplanowanej w najdrobniejszym szczególe tak, byśmy zdrowo dostali w kość. Nie mogło Nas tam zabraknąć, więc wyruszyliśmy w składzie czteroosobowym niezbędnym do generalki dla teamu: Robert, Tomek, Mariusz i Ja. Miał dla Nas też jechać Michał na fullu, ale nie było miejsca dla roweru… A szkoda, jak się później okazało, miałby mega frajdę i szansę na dobry wynik.
Nastawieni wszyscy byliśmy bardzo entuzjastycznie, wygłodzeni porządnych startów i jednakowo nie mogliśmy się doczekać by na własnej skórze doświadczyć rzezi niewiniątek którą pieczołowicie Nam przygotowano. Pogoda zapowiadała się idealna, około 20 stopni i słońce; to dodatkowo podbudowywało morale i sprawiało że droga dłużyła się niemiłosiernie. W końcu po prawie 5h dojechaliśmy; tym razem obeszło się bez technicznych problemów przed startem, słońce grzało, atmosfera w Miasteczku była genialna, a widoki… hmm, kto był w Karpaczu temu nie trzeba opowiadać :) Zaskoczona byłam że przypadł mi w udziale 4, a nie ostatni sektor; zwłaszcza po Wałbrzychu który był porażką.
Profil trasy wyglądał trochę jak trójkąty dachu starej fabryki; łagodnie w górę i pionowo w dół. Cztery razy ;) Na początek cztery kilometry podjazdu- lekki i bardzo przyjemny; jak zresztą wszystkie pozostałe- prawie całość z koła... To był bardzo fajny element tego wyścigu; właśnie podjazdy wykonalne w całości jeśli tylko starczyło pary. Tuż za szczytem okazało się, że legenda ma swoje podstawy… I w dół trzeba było zejść w karnym szeregu po metrowych kamiennych blokach, korzeniach i temu podobnych atrakcjach :) Drugą połowę dało się już jechać.
Następny podjazd kojarzę tylko z jednym: brakiem wody. Przed startem wypiłam dużo izo, batony, banany… w bidonie też tylko słodkie, a tymczasem organizm zapragnął wody, wody, WODY! Rozglądałam się gorączkowo na boki by znaleźć nadającą się do picia strugę, a tu jak na złość nic nie wzbudzało zaufania. Dopiero przed samym szczytem trafiłam na kaskadę krystalicznie czystej wody, i piłam jak Smok Wawelski aż się skończyło miejsce w brzuchu ;p
Kolejny zjazd, Przełęcz Okraj, i ta sama historia; tym razem z wodą w tle- szlak w strumieniu, stromy, luźne kamienie, i raczej pielgrzymka w dół niż jazda. I interwencja GOPR-u, już na szczęście zakończona sukcesem- zawodnik i rower trochę uszkodzony ale na forum czytałam że i tak strasznie zadowolony.
Podjazd trzeci, przyjemny. Niestety nie obeszło się bez awarii… W pewnym momencie zrobiło mi się ostre koło i już byłam pewna że po jeździe, nie dało się jechać bo gdy przestawałam pedałować kaseta się obracała nadal i robił się młyn. Byłam przekonana że już po bębenku…. Na szczęście pierwszy poproszony o rzucenie męskim okiem na problem zawodnik zatrzymał się bo, jak stwierdził i tak jedziemy po czapkę gruszek więc co mu tam… i pomógł. Powód banalny- plastikowa osłona za kasetą, która już dawno miała wylecieć, blokowała. Można było kontynuować, Koledze musiałam obiecać piwo na mecie, bo jakoś nie chciał przystać na pałerejda w ramach wdzięczności, ciekawe ;). Ale i tak się nie zgłosił więc wypiłam sama;)
Droga w dół super, miękko i duże kamienie do omijania; dało się na kole więc korzystałam  Gdzieś w tym czasie pomału nawiązała się grupka z którą mijaliśmy się w kółko, i w sumie sporo było komentarzy, pogaduch, uprzejmości itp. Tak zostało już do końca. Ja mijałam na podjazdach, na zjazdach Oni mijali mnie ;) To mi jeszcze bardziej uświadamia co jest moją najsłabszą stroną…
Przedostatni zjazd był zarazem pierwszym; tym razem bez pielgrzymki…Fajne było to, że jechałam odcinki, które wcześniej prowadziłam, choć była możliwość jazdy. Postęp w ciągu paru godzin ;)
Końcówka wyścigu pomimo braku sił bardzo ciekawa i pozytywnie odebrana; trochę płasko fajnym singlem, potem ciekawy zjazd; agrafki według obietnic- karkołomne, podobnie jak łąka z uskokiem na końcu… I asfalt do mety.
A tu rozczarowanie; ponieważ przez całą trasę sugerowałam się czasem jazdy z licznika i byłam przekonana że jest dobrze; niecałe 5h na Karpacz…? Tymczasem okazało się że jechałam aż 5,50, uuuu… Liczyłam na lepszy czas, zabolało. Fakt, ze się nie forsowałam, bo nie chciałam osłabnąć przed końcem, no ale...
Robert rewelacyjnie, ma powody do zadowolenia bo pęknął setkę ;) Ale nic dziwnego, opowiadał potem że jechał wszędzie poza pierwszym zjazdem gdzie był korek. Aż ciężko w to uwierzyć, naprawdę szacun… Tomek jakieś 50 miejsc dalej, zadowolony również. Mariusz trochę kręcił nosem, bo nie udało Mu się zrealizować planu wskoczenia do drugiej setki… Ale także Jemu trasa się podobała i zadowolony. A ja to już w ogóle, 50 miejsc od końca… Cieszę się, że po swojemu sprostałam wyzwaniu, ale naprawdę, trzeba zacząć więcej jeździć przed wrześniową kumulacją startową :P
Po drodze słyszałam dużo niefajnych komentarzy na temat trasy, bo zjazdy były naprawdę mega konkretne; bez fulla nie podchodź :P I zdecydowanie takiej ilości gleb jak tam to ja w swoim dotychczasowym życiu nie widziałam ;p Ale przecież wiadomo było czego się spodziewać i mnie osobiście trasa się bardzo podobała mimo że mnie wielokrotnie pokonała i mimo tego żenującego wyniku… Osobiście Organizatorom i Kowalom trasy gratuluję, bo doświadczenie było ciekawe ale niekoniecznie proszę o więcej :P Poziom Złotego Stoku wystarczy jeśli chodzi o zjazdy , chciałoby się jednak trochę na maratonie mieć trochę frajdy z jazdy w dół i możliwość podgonienia czasowo :P
Mamy więc za sobą nieco downhillowe doznania i razem z resztą zawodników tworzyliśmy historię… Bo mam wrażenie że ten Karpacz może się stać jakimś punktem odniesienia; wyznacznikiem standardów w kolarstwie górskim i będzie się do tego wracać tak jak się mówi o błotnym Krakowie i kilku innych pamiętnych wydarzeniach. Było fajnie, żałujcie, Nieobecni ;)
Nasze "dramatyczne" zmagania ;p Robert, zazdroszczę tej foty... ;) No ale ja takich mieć nie mogę, ponieważ na tym wyścigu z glebą się nie miałam przyjemności zapoznać…






Kategoria Maraton


  • DST 52.00km
  • Teren 48.00km
  • Czas 05:10
  • VAVG 10.06km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • HRmax 189 ( 95%)
  • HRavg 158 ( 79%)
  • Kalorie 3890kcal
  • Podjazdy 1800m
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

MTB Marathon Wałbrzych

Sobota, 19 maja 2012 · dodano: 20.05.2012 | Komentarze 2

Pech nie towarzyszył od początku. Ekipa przyjechała po mnie nawet punktualnie, droga przebiegła gładko i przyjemnie. Problemy zaczęły się gdy będąc już przygotowana do startu chciałam jeszcze posmarować łańcuch... i zobaczyłam że jedno kółeczko wewnątrz ogniwa jest pęknięte. Poprosiłam Tomka żeby założył w to miejsce spinkę. Niestety spinki nie dało się założyć, nie wiadomo dlaczego. Pojechaliśmy pod serwis, tam nabyłam drugą spinkę w promocyjnej cenie 14 zł, niestety też były problemy ale po kwadransie Panowie z DSR dali jakoś radę :) I pomyśleć że chwilę wcześniej nakś przez telefon powiedział mi: "wykończ ten napęd", jako że w domu czeka nowy zestaw którego po prostu nie zdążyliśmy założyć... życzenie niemalże się spełniło tyle że w złym momencie.
W międzyczasie Mikołaj zakładając buty zauważył brak bloku; przerdzewiała blacha trzymająca od środka i nie dało się naprawić. Kupił platformy i pojechał z jednej strony na spd a z drugiej na platformie ;P
Gdy odzyskałam rower, zostały cztery minuty do startu. Bieg do biura zawodów odbić numer, a tam już zakończono pracę... i nikt nie wiedział na pewno czy jak pojadę to będę w klasyfikacji... Eh.
No trudno, mówię sobie, jadę. Na start była runda honorowa po mieście, na której, pomimo zakazu wyprzedzania, jakoś dotarłam do Rafała którego plecy widziałam kilkadziesiąt metrów z przodu.
Trasa od początku łatwa i szeroka, i niestety nie odbyła się naturalna selekcja jak w Złotym Stoku, w związku z czym pierwsze przewężenie na zjeździe zapewniło Nam przymusowy relaks. 10 minut w plecy. A trasa była wymarzona, gładki singiel na stromym zboczu; ścieżka marzeń ale solo, a nie z pieszą pielgrzymką w dół. Zresztą ludzie schodzili na każdym błotku, agrafce, kamieniach. MASAKRA. Nie ma mowy, przy następnym starcie ustawiam się na początku sektora bo można dostać szału widząc co się dzieje przy końcówce.
Trasa była bardzo interwałowa; w suumie średnio mi się to podobało mimo że generalnie wolę to niż długi podjazd- długi zjazd. Ale jakoś tu wkurzało że nie było czasu odpocząć na zjazdach bo czekał kolejny podjazd.
A potem był tunel. Tunel, na którego widok serce zabiło szybciej i przykleił się uśmiech do twarzy, bo tego typu konstrukcje wywołują dreszczyk emocji. Dziwny, doskonale zachowany, mroczny, jajowaty tunel z mikroskopijną drobinką światła na końcu.
Tunel, który według zapewnień Organizatora miał być wystarczająco dobrze oświetlony. Niezły żart. Kilka lamp na 1600m? Hłe hłe. Ludzie odbijali się od ścian, prowadzili rowery, jakaś dziewczyna szła i płakała. Ale byli i tacy co wyprzedzali... czułam się jakbym jechała z zamkniętymi oczami, strasznie porypane wrażenie. Jedynie ledwo widoczny zarys kogoś przede mną wskazywał drogę, dopóki jechał mogłam jechać i ja.
Tunel się skończył, a za nim kolejne 10 minut stania bo do góry prowadziły prowizoryczne schody i zator. Na górze mój rower doznał zaszczytu bycia podniesionym, a następnie upuszczonym przez samego Szefa imprezy ;P normalnie chyba nie będę go myć ;)
Nastąpił etap fajnych szutrówek, a potem jakiś zupełnie niepotrzebny szczyt chyba dla zwiększenia ilości przewyższeń dodany,na który trzeba było nieść rowery, i nieść je w szeregu który poruszał się ślimaczym tempem. Wtedy przypomniałam sobie ostatnie Jeseniki i takie samo podejście z pełnym plecakiem, gdy nie było jak zarzucić roweru na plecy... i od razu poczułam się lekko i komfortowo ;)
Zjazd stamtąd bardzo fajny, jeśli dobrze pamiętam; szutrowy czyli Ania korzystała. Rafał się gdzieś jakoś zgubił. Potem pamiętam jakiś kawałek łąki; jak to łąki u Golonki niby łagodne a jednak większość poległa i prowadziła. Wjechałam :)
A potem był wkurzający, płaski singiel na bardzo stromym stoku, który miał parę kilometrów i nic nie wnosił do wyścigu; po prostu nabijanie dystansu jak dla mnie. I tam spotkała mnie kolejna przykra rzecz. Nie wiem jakim cudem, ale na moje oko sprawcą zamieszania stała się mała gałązka, taka mniejsza od ołówka. Jakoś się wkręciła i zatrzymało mnie w miejscu, wypadło tylne koło i koniec jazdy. Hak przerzutki, który raz był już prostowany po którejś mojej hałdzie, wygiął sie jakby nie był z metalu. Obok ktoś łatał dętkę, poradził by naprostować to kamieniem, nawet troche postukał w niego, i sobie pojechał, a ja zostałam bezradna bo mimo tego nie dało się wkręcić przerzutki. Już miałam pewność, że ostatnie 12 km będę musiała pokonać z buta, bo rower do niczego się nie nadaje. Na szczęście po dłuższej chwili zjawił się Rafał, którego w ramach zespołowego pecha dopadło zatrucie i stracił kupę czasu na zwijanie sie z bólu. Szybko coś tam pokombinował i zapewnił, że mogę jechać dalej.
Przerzutka krzywa, łańcuch połatany, koło już raz wypadło... Nie umiałam jechać ze spokojną głową i na podjazdach cierpiałam słysząc jęki napędu i trzeszczenie krzywej przerzutki, a na zjazdach trzymałam kurczowo hamulce bojąc się prędkości bo już widziałam w wyobraźni jak mi to koło wylata i szybuję w dół... Morale spadło mi do zera i toczyłam się, dosłownie, znużona i z poczuciem bezsensu. Rafał w podobnym nastroju towarzyszył prawie do końca, potem po bufecie wróciły Mu siły i podgonił sobie o pare miejsc.
Brak oznaczeń pod koniec sprawił, że przejechałam przez metę nie wiedząc że to meta; stało tam z pięć osób może i myślałam że to kolejny punkt kontrolny. Jechałam więc na pamięć tam gdzie był start i szukałam tej mety dopóki nie spotkałam Rafała który wrócił ze mną kawałek i uświadomił że jednak zostałam odhaczona.
Myślałm że byłam jedną z ostatnich osób, jednak za mną dojechało jeszcze z 50 zawodników, więc tragedii nie było. Natomiast satysfakcja z wyścigu żadna i 9 miejsce w kategorii nie cieszy wcale bo powinno być o 3-4 wyżej; bardzo mało osób tym razem miałam w kategorii.
Sypią się niepochlebne komentarze na forum MTB Marathonu, i słusznie. Sporo było nieprzemyślanych elementów, no i ten układ trasy wymuszający powstawanie zatorów- koszmar dla ostatniego sektora, bo czołówka jakoś sobie radziła; no ale tam nikt nie schodzi z roweru na błotku ;P
Liczyłam na kufelek zimnego piwka jak w Złotym, tym razem jednak nie było rozpieszczania...


Kategoria Maraton


  • DST 39.20km
  • Teren 38.00km
  • Czas 03:29
  • VAVG 11.25km/h
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powerade MTB MArathon Złoty Stok

Sobota, 5 maja 2012 · dodano: 06.05.2012 | Komentarze 3

I Złoty Stok za nami :)
Tutaj juz nie było żartów jak we Wrocku i trzeba było podejść do startu ambitnie, bo mam zamiar przejechać cała serie i trzeba walczyć żeby to miało sens. Poziom zawodów, jak można się było spodziewać, wysoki pod każdym względem: zarówno poziom trudności jak i zawodniczo- praktycznie brak osób "niezrzeszonych" i amatorów, każdy przyjechał tam walczyć o miejsca a nie rekreacyjnie. Organizacyjnie bez zastrzeżeń.
Trasa prowadziła przez cztery szczyty, charakterystyczne dla tego pasma podłoże-ziemia, szutry a w wyższych partiach skały. Było też sporo korzeni.
Nie pamiętam już dokładnie co gdzie i kiedy było, ale jeden z podjazdów nie chciał się skończyć;z sześć razy myślałam że już szczyt a to było kolejne małe wypłaszczenie tylko... Wkurzające. Kilka razy trzeba bylo prowadzić rower- czasem za stromo, czasem bo wszyscy szli a czasem żeby odpocząć od jazdy po prostu.
Były dwa absolutnie genialne zjazdy szutrowe, które wykorzystałam na maksa dokręcając gdzie się dało; bylo parę trudnych zjazdów trudnych technicznie, po wspomnianych korzeniach i skałach. Tez zeszłam ze trzy razy na chwilkę ale generalnie jechałam, co ciekawe jechałam fragmenty które na bank odpusciłabym gdyby nie presja maratonu. Fajnie sie to jechało, nie myśląc o strachu, i jestem z siebie dumna, bo okazało się ze stać mnie na coś więcej niż dotychczas okazywałam :). Może sie trochę odblokuje pod względem zjazdów i będzie szło lepiej.
Na tym maratonie w przeciwieństwie do Wrocka nie było wyprzedzania, od początku trzymałam się tej samej grupy. Pozdrowienia dla Pani z numerem 185, z która mijałyśmy się cała trasę, ale na ostatnim zjeździe nie dałam jej szans i wpadłam na metę kilka sekund wcześniej. Fajne to było, dodatkowa motywacja i walka o honor:)
Przypomniałam sobie na jednym z podjazdów jak to jest prawie rzygać i prawie mdleć z wysiłku, masakra;była ściana jak cholera. Poza tym coś się dzieje z kręgosłupem na dłuższych podjazdach, zaczyna boleć bardzo mocno i musiałam sie zatrzymać parę razy tylko z tego powodu.
Miejsca prawie identyczne jak Wrocław: 11w k3 i 404 w open (Wrocław 12 i 400). W sumie nieźle, ale dążyć do lepszości na pewno będę :)






Kategoria Maraton


  • DST 57.00km
  • Teren 53.00km
  • Czas 03:47
  • VAVG 15.07km/h
  • Temperatura 7.0°C
  • HRmax 189 ( 95%)
  • HRavg 170 ( 85%)
  • Kalorie 2360kcal
  • Podjazdy 570m
  • Sprzęt Merida
  • Aktywność Jazda na rowerze

BM Wrocław

Niedziela, 15 kwietnia 2012 · dodano: 21.04.2012 | Komentarze 0

Pierwszy w życiu prawdziwy maraton zasługuje na szeroką relację i szczegółowy opis zdarzeń i wrażeń ;)
Zacznę od tego, że w końcu była okazja nieco lepiej poznać Zespół i trochę się zintegrować. Jakoś tak szkoda że nie dało rady organizować dotąd treningów wspólnych itp…Teraz dopiero troszkę nadrobiliśmy. Ale przynajmniej mamy wspólny cel choć dąży do niego każdy na własną rękę .
Wracając do Wrocka… Wiadomo było że będzie padało, i temat deszczu był chyba najczęściej poruszanym podczas podróży. Na miejscu okazało się, że niewielu chyba wystraszyło się pogody, bo tłumy były wielkie zwłaszcza w moim, ostatnim, sektorze. Ciągnął się po horyzont niemalże… Spodziewałam się rzeźni i masakry podczas startu, tymczasem ruszyliśmy gładko, spacerkiem wręcz. Udało się szybko wbić na „trawnik” i w ten sposób wyrwać się z pełznącej mozolnie masy rowerów i ciał.
Trasa byłaby dziecinna, gdyby nie gwóźdź programu: błoto. Po kilku dniach deszczu było go mnóstwo, po dwóch tysiącach rowerów jeszcze więcej. Kilka łatwych podjazdów; krótkich, takie same zjazdy. Wszystko byłoby do zrobienia z siodła gdyby nie zatory które tworzyły się przed każdą górką i bagienkiem. Masakra, może to zasługa ostatniego sektora, ale po prostu każde banalne błoto zamieniało bikemaraton w pieszą pielgrzymkę… szło towarzystwo całą szerokością drogi i musiałam ze dwa razy dołączyć… Ale generalnie te właśnie odcinki pozwoliły mi wyprzedzić największą liczbę osób; bo jazda w tym mimo że mozolna i w młynku i tak skutkowała prędkością trzy razy większą niż osiągało towarzystwo z buta . Bez przerwy mi się nasuwała myśl: ten naród nie widział błota, doprawdy ;P Jednak przydała się górska praktyka i jeżdżenie w różnych okolicznościach natury ;) Wyprzedziłam chyba cały sektor, poprzedni pewnie też i zrobiło się potem spokojnie, jechałam więc swoim tempem mijając się już potem w kółko z tymi samymi ludźmi. Tempo asekuracyjne bo nie wiedziałam jak rozłożyć siły i chciałam by było podobnie jak na treningach. Wyszło idealnie, sił starczyło. Udało się też zrealizować założenie na początek sezonu startowego: być w połowie stawki. I tak wyszło; zarówno w swojej kategorii wiekowej, w generalce a nawet w teamie byłam dokładnie przeciętna ;p 12 w k3 wygląda ładnie, i daje dużo punktów, ale konkurencja była niewielka więc i satysfakcja średnia, bo wiem że mogłoby być odrobinę lepiej. Jako team za to wypadliśmy fantastycznie, 13 pośród 64 to chyba już powód do sporej satysfakcji :)

Emocje? Były, ale stateczne. Nie zatraciłam się w duchu walki, wszystko było pod kontrolą;czegoś na pewno się nauczyłam i może będę lepiej oceniać na przyszłość swoje możliwości i wykorzystywać je maksymalnie.
Rower? Hm. Dał radę ale… Najbardziej rozczarował amor; nowy nabytek i miał pracować na moją rzecz, a sparaliżowało go prawie całkiem na czterdziestym gdzieś kilometrze i grób. Poszedł do serwisu, zobaczymy co zrobią. Napęd; wiadomo, trzeszczał aż kłuło w uszy; hamulców, wiadomo, nie było wcale… Ale to i tak akurat do wymiany więc nie ma żalu. Natomiast nowa przerzutka przednia dała radę i mimo że wyglądała jak kupa po raz pierwszy w historii tego roweru pozwoliła mi wrzucać mały blat bez przekleństw i wyzwisk… Po prostu nareszcie to działa i cieszy mnie ten fakt.
Kondycja? Jest dobrze, ale trzeba się jeszcze rozwinąć, jeszcze popracować nad dłuższymi etapami większego wysiłku bo stosunkowo szybko brakuje sił .
Technika? Błotna dopracowana do perfekcji po tych zawodach; podjazdowa tu ok ale na góry do szlifu zwłaszcza przez wyższy niż dotychczas amortyzator. No i oczywiście, pięta Achillesa: zjazdy, trzeba jeszcze dużo pracy w nie włożyć, choć to akurat wniosek ogólny bo zjazdy w tym wyścigu raczej nie zmuszają do refleksji na temat techniki... :P. Muszę w najbliższym czasie zrealizować naksiowy pomysł i zabrać rowerek na górkę z wyciągiem na czyste DH :P Wyciąg, piwko, dół… Wyciąg, piwko, dół… He he :D
Sumując wywody; bardzo się cieszę że dałam się namówić na udział w tej całej zabawie pomimo strat. To zupełnie coś innego i podoba mi się mimo iż zawsze lekką ironią myślałam o maratończykach i nie widziałam w takiej jeździe sensu… Co prawda i tak będę zawsze kochać swobodną jazdę po górach i spanie byle gdzie, ale wyścigi dostarczają zupełnie innych emocji, motywują i dają odmienną satysfakcję. A jeszcze większą chyba daje przynależność do Grupy, walka z Nimi i dla Nich. Samej dla siebie udział w tego typu maratonie to chyba byłaby strata czasu.
A teraz trzeba zbierać siły i szykować sprzęt na majowe Jeseniki; mam wielką nadzieję że ten wyjazd się uda bo strasznie tęsknię już za nimi, za górami w ogóle, a warunki niestety jak dotąd nie sprzyjały i już można dostac szału, jestem gotowa jechać nawet w ten śnieg byle już tam być :)


Kategoria Maraton